Świt w lutym... |
Jakoś mi to wszystko nie przeszkadza. Wiem, że niebawem dołączę do martwych drzew. Zastygnę. Pokryją mnie porosty i zmarznięte krople zacinającego deszczu.W czasie krótkich ulew i śnieżnych zawiei. A kiedy dobre duchy opamiętają swój gniew i zasiądą do wieczerzy rozchylą wówczas wrota z ciężkich chmur. A zza tamtych kotar dobroci wyłoni się złotawy blask światła. I mnie ogrzeje. Z zazdrości giętkość trzcin będzie mi towarzyszyć tak głośno,że zwołają stadka sikor. Zaleci czarny gawron i zakracze. Przy brzegu stary bóbr zejdzie na ląd i przysiądzie obok ściętej olchy. Niewinnie niczym żul w nocnym lokalu,który bezmyślnie zechce się upić.
Na piasku leżą pokruszone drobiny muszelek. Pokaleczone żywiołem rzeki. Większe kamyki pokrywa cienki nalot zmarzliny oblepiony przez zgniłe listowie z zeszłorocznej jesieni. Jest ich więcej, z każdym podmuchem wiatru unoszą się ku górze i lecą. Podziurawione przez nieubłaganą obojętność czasu. Na korze drzew dostrzec można czerwonawe plamy po słońcu. Nieregularne blizny skąd wyciekał życiodajny sok dla owadów.Ślad mojej dłoni z dzieciństwa.
Zachód słońca w lutym. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz