niedziela, 18 listopada 2012

Grzyby znad Wisły, odnogi wiślane i zdziczały krajobraz.

Wczoraj coś mnie ciągnęło na rower. Pojechałem nad Wisłę, tak dla zaspokojenia tego zewu natury. Kiedy ta siła wyzwala w człowieczynie taki głód totalności, wiem, że coś zawsze wyjdzie mi na dobre. Tam przynajmniej nie zobaczę błaznów na czterech kółkach, którzy niszczą swoimi terenówkami leśne dukty i nadwiślańskie plaże. A to już coś.



Pojechałem w swoje święte miejsca. Szukając jakichś przyrodniczych ciekawostek, krajobrazów lub zwierzaczków. Nie zawiodłem się i tym razem. Rower ukryłem w gęstwach [ taki mam zwyczaj-ostrożności nigdy za wiele], i poszedłem przed siebie.





To już ponad połowa listopada, a w lesie łęgowym na zbutwiałej i mocno omszałej kłodzie wierzby znalazłem piękną rodzinkę kapeluszników. Rośnie ona pośród kołyszących się nad nimi topolami i zleżałymi tuż obok z zimna ogromnymi liśćmi łopianów. Zjawisko nader nietuzinkowe, choć nie dla każdego możliwe do zaakceptowania. Ślady po bobrach, ich ścieżynki oraz spokojna tafla wiśliska, do której one wiodły, sprawiają, że chce mi się tam często zaglądać. W dodatku ten pejzaż, za którym nieustannie tęsknię. Ufam, że w przyszłym roku na canoe popłynę ku niemu z moim kumplem... A on nas pochłonie w smudze jasnego światła swarożycowego piękna.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz