środa, 29 lutego 2012

Wieczorny kompan

Doprawdy trudno mi się czasem ze sobą pogodzić.Wtedy pozostaje rower i szlak ,który chcę pokonać.Zdarza się,że sporadycznie lubię wyjechać pod wieczór za Płock.Może to być 10-15 kilometrów i to w takie rejony,gdzie ruch motorowy bywa znikomy.Najlepsze dla takich wypadów są powiatowe wąziutkie drogi albo polne trakty przełajowe.
Tam połykając kolejne metry własnych ograniczeń mój umysł po prostu nic nie myśli i zwyczajnie odpoczywa.Nic nie potrzeba dla spokoju ducha i jakiejś nerwówki,aby ją przegonić.To rodzaj zdziwaczałego zewu na którego znalazłem bat.
W takich "przemyślanych "przestojach napotykam na zaskakujące niespodzianki.Są one wręcz wplecione w rytm rowerowy za którym idą następne.Jest leciutki gwizd wietrzyka na otwartych przestrzeniach pól ,to znowu czarna ściana nocy zimowej.Pustka i kałuże przez które przejeżdżam.W momentach nagłego porywu fantazji tańcujące cienie przy mijanych przyrożnych kapliczkach.Stają mi się one bardzo bliskie.bo prywatne przez nikogo innego nie poznane.Poza tym lubię je.Wiem,że nie sprawią bólu.
Na ostatnim takim moim wypadzie -a już mocno zmierzchało miałem za kompana niezwykłego jegomościa.Tym kimś był skrzydlaty prześladowca zapewne drapieżnik,widząc jego duże łopatowate skrzydła.Leciał obok w zupełnej ciszy jakieś 5 minut.Przy wytężonym wzroku (a mam go dość słaby) uznałem,że to może myszołów.Przedziwnie dobrze nam było obojgu.Telepatycznie złączeni w braterskim poszanowaniu wzajemnych niezależności.Jako wolni nomadzi czasu wieczorowej medytacji .
Wtedy ogarnia mnie spokój.Wewnętrzny oddech.Więź z naturą-chociaż dalece jej do dzikiej nieskalanej kochanki.Ale wystarcza.Na razie.
Dedykuję nocnym braciom we włóczędze...

1 komentarz: