niedziela, 23 lutego 2014

Rowerkiem na przywiślu płockim

    Ogromne czapy ścierającej się  kry ustąpiły  z wiślanego nurtu. Na brzegach zalegają jej brudne ostatki w  postaci połamanych i spękanych płyt rozrzuconych wgłąb podmokłego nabrzeża. Nieopodal rozpuszczonego lodu zalega już woda i z wolna podtapia okoliczne łęgi wierzbowo-topolowe. W ten sposób lasy krzepną na nowo, spragnione ożywczych mulistych substancji. Łąki i wielkie połacie szuwarów, olsów i okresowo zalewanych zarośli zamieniają się w nieprzebyty świat mokradeł..Tutaj wędrowne ptactwo może w spokoju odpocząć i żerować- np.dzikie gęsi, żurawie oraz ptaki siewkowate, które niebawem zaczną przylatywać.



 Choć to końcówka lutego aura przedziwnie kaprysi i ani myśli o zimowych surowościach. Co prawda dzisiejszy poranek ściął mrozem obeschłe badyle traw zamieniając je w szklisty nalot. Pięknie się on komponował na tle wschodzącej tarczy słonecznego Boga zaróżowionego licem lekkawego zawstydzenia. Tak się złożyło, że mogłem go podziwiać jak wstaje z zamglonej zasłony horyzontu ponad samotnymi łęgami. Patrzyłem oczarowany.


  
Wiślane kępy i łaszyska otacza jeszcze wianuszek zmrożonego lodu. Dalej wartko pędzi rzeczna kipiel i podmywa oba piaszczyste brzegi wysp. Z płytkiego nurtu groźnie wystają kikuty zatopionych drzew i korzeni. Wkoło nich widzę, jak tworzą się nieliczne kręgi znamionujące podwodne zapadliska i dziury. Bardzo groźne dla niedoświadczonego wodniaka. Dzikie kaczki opływają je bez wysiłku. Zabłąkany myszołów czatuje na czubku sokory okrzykiwany zewsząd przez siwe wrony i rezolutne kawki na sąsiednich gałęziach. Mimo to, siedzi dostojnie jakby kontemplował rzeczne lustro. Jakiś czas obserwuję go przez lornetkę.


 

 Na podłużnym jęzorze piasku leniwie spaceruje kilka czapli  siwych. Towarzyszy im lekko z boku ich mniejsza krewniaczka- czapla biała. Jest bardziej filigranowa spokojniejsza, uważniejsza. Preferuje oczerety i skraj łozowisk. Wszystkie wyglądają nader kusząco dla oczu i zmysłu wrażliwca odcinając się jaskrawo na tle burych pni topól. Wisła błękitnieje to znowu staje się monotonnie pusta, kiedy słońce zakrywają postrzępione szmaty chmur. Jest w tym coś nieodgadnionego, lecz za to ubóstwiam tę rzekę. Krajobrazy i palety barw nigdy mnie tutaj nie zawodzą, w przeciwieństwie do ludzi, których nie umiem zrozumieć i rozpoznawać...

Śmierć na przywiślanych łąkach- odwieczny cykl natury.
 

 Postanawiam odejść od rzeki. Wchodzę w nieużytki zdziczałych wrotyczy. Otaczają je monokultury sosnowych lasków i mniej uczęszczana sieć dróżek i przecinek, po których można się przemieszczać. Słońce operuje już wysoko, więc bez obaw nakładam na siebie ciepły polar i szalik.Pozostała odzież ląduje na rowerowym bagażniku. Słyszę głośniejsze szczebioty sikor, czasem cień dzięcioła zawisa nade mną i po chwili znika. Niechcący płoszę dwie sarny. W mokrym piasku odnajduję radość jazdy. W końcu dojeżdżam w ulubione szpalery głowiastych wierzb. Stoją w swojej mnisiej rekluzji- rosochate, powyginane, dziuplaste z żylastymi bliznami czasu. A jednak trwają wiedźmy kostusze i straszą, coś szepczą i sprawiają, że serce mi rośnie.Lubię na nie patrzeć, dziwnie dobrze mnie uspokajają. Wierzby są kwintesencją mazowieckości, choć niewielu zwraca na nie uwagi. Niektóre "mądre człowieki" z chęcią by je wszystkie wycięli .{...}


 
Wierzby- mazowiecki cud natury.
 Plamy słonecznych smug padają na leśne dukty. Ozłacają też moje wierzby. Siadam na jednej z powalonych staruszek i upajam się ciepłem promieni. Jakże dobrze smakować takie chwile! Nic nie robić, nic nie myśleć, tylko być... Na wprost stoją na baczność, choć już mocno zmęczone, spruchniałe i połamane. Patrzę w niemym zachwycie na ich oryginalne kształty i strzępki odstającej kory, która mieni się seledynem w dobrym cieniu lasu. Niedaleko jaśnieje brzezina i razi w oczy bielą swoich sukni. Jakby się zmówiły przeciwko mnie i razem chciały ogłupić. Wiem, że to iluzja, której wcale się nie lękam. Przecież czyjeś ręce sadziły je kiedyś w rzędzie, aby dawały cień, opał i budulec na płoty. Prości ludzie wsi znający czas i miejsce w którym żyli. Dziś oddałbym naprawdę wiele aby z nimi porozmawiać. Być jednym z nich.






 Zbliża się wieczór. Nastaje coraz większy chłód. Ponad koronami sosen obniża się niepostrzeżenie czerwień lampionu. Chcę zostać, ale to szaleństwo. Z niechęcią powracam kręcąc jak najwolniej przed siebie. W obniżeniach terenu kałuże lokalnych bajorek ciemnieje gęstszą siateczką cieni. Leśny gąszcz robi swoje. Gdzieś w łozowisku krzyczy rozeźlony samiec bażanta. Ulatuje w górę niepyszny. Dopiero potem nastaje nieznośna cisza. Koła mojego rumaka rozjeżdżają opadłe listowie mocno przy tym szeleszcząc. To moje pożegnanie z przywiślanym światem wierzb.



  

    

    

   

     

   

   

  

2 komentarze:

  1. Piękny świat i pięknie odmalowany obrazem i słowem. :)
    Greenway

    OdpowiedzUsuń
  2. To piękno jest wokół nas, wystarczy się rozejrzeć. Uszanować i nie niszczyć.. Wiem, że akurat Ty dobrze o tym wiesz :) Dziękuję Greenway.

    OdpowiedzUsuń