Nadwiślańskie olsy. |
Ostra zieleń krzewów bije po oczach.Z gąszczu kruszyn, trzmielin i czeremch usadowionych blisko czarnych bagiennych drzewostanów. Sporadycznie zaszumią wierzby, a w odroślach kaliny skryje się zlękniona sarna. Pnącza dzikiego chmielu oplotą jej strach zapewniając sikorom i pokrzewkom miejscówki na gniazda. A ty w promieniach swarożycowej błogości właśnie wdychasz podeszczowe powietrze. Opuszkami swych delikatnych palców muskasz okrągłości zawieszonego na korze kapelusznika. Miąższ jego kształtu to jakby cienka błona kaczęcia. Prześwituje żyłkowatym szlakiem przepowiedni, który wyszeptujesz.
Na policzkach pojawiła się spocona rosa. Skrapla się strużką wzruszenia. Główki kuklików wiszą poddańczo ku ziemi umazane oskarżycielską winą. Wyglądają jakby zwiędły przez przygniatające je nawisy cieni. Rosną z każdym porywem nadwiślańskiego wiatru. Z kukułczymi kukaniami z wierzchołków odłamanych konarów. W leśnym runie kwitnienia ziół za którym podąża brzęczenie trzmiela i lot pracowitej pszczoły. Mrok bywa tutaj zwodniczy. Dziuplaste szczeliny poniżej koron starych olch zajmują nietoperze. Wylatują z nich pojedynczo w gonitwie za owadami. W pisku echolokacyjnego zmartwienia tuż przed księżycowym stawaniem. Wówczas widzisz szaro-blade zarysy tęskniącego żurawia. Stojącego nieruchomo. I płaczesz, bo to on....
Wchodzisz w głęboki ols, ku kępkom ukorzenionych wysp. Twoje nagie stopy chlupoczą w brei smolistej substancji. Rozłogi knieci wczepiają się w palce, że czasem musisz szarpnąć, by się z nich wyplątać. Już nie pamiętasz chłodu wody. Pod rozłożystymi łodygami kosaćców wpadasz w mętny dół aż po pas. Mimo to idziesz. Pragniesz położyć głowę w jego miękkich piórach, pieścić dłońmi utraconą miłość. Zatańczyć po raz ostatni dla niego, zanim odejdzie we mgłach. A gdy się zbudzisz na zroszonym mchu żalu, poczujesz jak twój nabrzmiały brzuch wyda na świat jego dziecię. W brzasku świtu chronionych olsów. Zawinięte w białe płótno pajęczej przędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz