wtorek, 29 grudnia 2015

Życia smak w wiślanej głuszy cz. 2 -ostatnia

Wzmaga się silny porywisty wiatr. Chcę uwiecznić wschód słońca, zostawiam więc biwak i idę wzdłuż rzeki. Niebo jest czyste, gdzieniegdzie umorusane sadzą czarnych pierzastych chmur. Dochodzę nad nieduży ślepy przesmyk porośnięty nalotem wiklin. Można nim dojść na cypel wżynający się w Wisłę. Schodzę z niskiej skarpy i postanawiam sprawdzić, jakie ślady są na piasku. Dnieje niewyraźnie, ale posuwiście jak mgły. Nad horyzontem coś koloryzuje, blado, nieśmiało i skrycie. Lubię te gierki przyrody.

Wschód słońca nad Wisłą.
Świt jest chłodniejszy od wczorajszego. Odgłosy natury jakby rzadsze. Niechcący płoszę kuropatwę, która z krzykiem wzlatuje nade mną i przy okazji doprowadza w palpitację serca. Wali mi jak kowalski młot. Na piaszczystej murawie dostrzegam ślady norki amerykańskiej i szczątki małż, którymi się zajadały. Racice sarn, ale tych jest niewiele i są dość stare. Z ptaków odciśnięte pazury czernic i krzyżówek, sporo także błonistych palców łabędzi. Ogólnie mało tutejszych mieszkańców, jakby się pochowali, pokryli w swoich kryjówkach.

Wstaje dzień kolejnych Szczodrych Godów nad Wisłą,

W wyczekiwaniu na życiodajne promienie wstaniasłońca jem kawałek chałwy. Upajam się zmiennościami barw na niebie. Czuję się jak nastolatek, co wdziewa na siebie wymarzony strój bohatera ulubionej książki a w realu zaraz go zastąpi. Wie, że będzie lepszy, szlachetniejszy od oryginału. Rosnę wraz z nowym dniem. Chcę go przeżywać, odczuwać i być jego częścią. Zerkam w stronę obozu i już wiem, że mój wybór był dobry. Bez niczyjej łaski i tłumaczenia sięgnąłem do namiastki wolności, którą nam wszystkim odebrano. Więź z wiślaną przyrodą, to coś naturalnego, to jak oddychanie. Nigdy dość tutejszego krajobrazu, wierzbowych witek na wiosnę i drapieżności bielika, co kołuje wysoko i władczo patrzy.

Ta słowiańska rzeka jest bijącym sercem mojego kraju. Pamięta zapomnianych, puste dusze zatraconych i dziadowe ogniska na rozstajach dróg. Rozpalało je chłopskie plemię skryte w mazowieckich resztkach puszcz. Na moczarach, gdzie poczerniałe od dymu lica szeptuch gromadziły się na swoich modłach zwołując leśne demony. Postacie kapłanów ze świętych gajów! Zaś spalone przez obcego najedżcę palisady grodziszcz i zgliszcza potężnych drzew wyłaniały się nagle z mgieł fioletu i powracały do dawnej świetności. Pośród wojów walecznych i nieokrzesanych, lecz wierni swojemu ludowi. Zdarza się, że ich widzę. W swojej tęsknocie do tamtych czasów prawdziwych Bogów, podświadomie we snach pod parasolami gęstych białodrzewów. Oni są dość blisko, w Drwałach, w Wyszogrodzie, na uroczyskach wzgórz i cienistych jarów. Z wypływów źródlisk blisko Wisły. Rzeka ich pamięta.

W blasku wschodzącego słońca-las łęgowy z wiślanym brzegiem.
Już rozlewa się poświata nowego poranka. Z głębin wód poszarzałego odbicia horyzontu, zaczyna płonąć krwista kula słońca. Najpierw skrawek ułamanej monety wyjętej z gorącego pieca poczyna wystawać ponad taflę rzeki, by po chwili rozpalić się łuną z ozłoconego rozprysku. Wyjawia się nad całą szerokością wijącego się węża, otoczonego przez lasy łęgów i olszowych zarośli. Ku wiśliskom, gdzie wzrok już nie sięga., bo brzegi tak daleko. Poznikały dokądś poszarpańce chmurzysk, teraz desenie barw nakładają się na siebie. Wokoło gorejącej planety, co lada moment je wypali. W połowie tarczy, lustruje się jej klon w wodzie i pada straszliwym liźnięciem na lesiste ściany. Broczą one od czubków koron drzew, po zbitą od pni masę. Broczy coraz intensywniej, aż dochodzi do oślepłej kakafonii zajadłej czerwieni. Słodycz słońca unosi się coraz wyżej. Pada na wiślane wyspy. Rozświetla je i chroni od złego spojrzenia.

Świta w okowach czmychającej nocy.
Fotkuję, patrzę i jednocześnie ożywam z letargu nocy. Jest zimno, wieje dotkliwiej. Nawet dłonie mi zmarzły. Opatulony szalikiem pod szyją, spoglądam zdumiony za siebie. Z białych łąk suną ku rzece opary wonnych zapachów. Wilgotny powiew ziemi. Buchająca para z nozdrzy grzejącego się stadka łań o wschodzie stoi jak zahipnotyzowana. Widać tylko ich głowy. Z wlepionymi ślepiami i na mnie i na tę oślepiającą nas swarożycową moc. Emocje sięgają zenitu, ale nie przeszkadzamy sobie. Czujemy jedność, spełnienie i spokój. Odpuszczam fotkę, to nasza chwila.

Mykoflora lasu łęgowego nad Wisłą.
Kiedy wiadomo, że należy odejść i powrócić do swoich zajęć? Otrząsnąć się spod czapy zastygłego czasu, który się wskrzesza odgłosami dudniącego dzięcioła? Nikt nie odpowie z sensem. To się po prostu wie. Wchodzę w las. Nadal obezwładnięty urokiem bezlitosnej siły Przyrody. W obozie żarzy się po ognisku, rozgarniam spopielone drwa i dokładam świeżych patyków. Chcę go rozpalić, ogrzać się i zjeść obfite śniadanie.

Na sąsiedniej topoli kuje z pasją dzięcioł duży. Okręca się wokoło pnia i wali jak oszalały. W plątaninie leszczyn grasują raniuszki. Mają śliczne długaśne ogony. Choć wyglądają ociężale, są bardzo energiczne i wesołe. Podlatują z krzewu na krzew, z gałęzi na gałąź. I znikają. Jęzory ognia walą gorącem. Zdejmuję skarpety i grzeję stopy. Przedtem przebrałem się w świeże ciuszki i ulubione kalesonki. Zawsze mi to pomaga, gdy podmarznę. Zajadam się sałatką, kęsami pasztetu i chlebem. Na deserek będą wafelki ;) Popijam. Później beztrosko poleżę, aby odpocząć po wrażeniach z rańca.

Mykoflora na topoli czarnej.
Ze snu budzi mnie ulewa. Jest pochmurno, dymi z paleniska. Krucze echo roznosi się z niezadowolenia. Miałem obawę, czy nie za wysoko zawiesiłem płachtę, bo zacinało kroplami deszczu. Ale po sprawdzeniu, uznałem, że jest w porządku. Przeczekuję czytając książkę. Robię notatki. Odtajam błogo, pomimo, że aura robi się nie za ciekawa. W niedużej odległości od biwaku, baraszkują cielska dzików. Zryły już całą okolicę w poszukiwaniu frykasów. Dużo dołków znajduję w sąsiedztwie darni jeżynowej. Ale ogólnie nie podchodzą, zajmują się sobą. Przecież to one są u siebie. Uspokajam się, bom już myślał, że będzie konflikt interesu.

Zelżało. Trzeba podnieść cztery litery i zebrać świeżego drewna. Dłużej mi z tym schodzi, bo mokro. Jednak suchych gałęzi nie brakło. A znowu dogasało. Dopijam naleweczkę przy rosnącym cieple. W myślach wybiegam ku dwóm rzekom. Tak bardzo pragnę je przepłynąć do kogoś, kto stał mi się bliski. Dzięki komu znowu czuję się jak mężczyzna. Nie sądziłem, że tak będzie się o mnie zamartwiać. Jej aksamitny głos jest jak powiew lekkiej bryzy w czasie tropikalnego lata. Wstępuje w czułe miejsca. Sprawia, że chcę tej bliskości. Marzę, choć ona tak daleko. Wiem, że w życiu czyste uczucie dwojga osób, to jak niepodległość. Należy o nią dbać, dopieszczać i robić wszystko, aby ten stan jaźni trwał po daleki bezkres. Inaczej, taki żywot zamieni się w udrękę i przymus bycia, dla bycia z kimś. Jakże wielu tak udaje, że żyją. Czasem to gorsze od niewoli. Dziękuję Mój Ty aksamitku, że Jesteś...

Zza cukrowej ociężałej waty wyjrzało słońce. Postanawiam posiedzieć nad rzeką, popatrzeć prze okular lornetki, potęsknić. Wiślany zakrętas jak zawsze jest piękny. Z lewego brzega plama ciemnej wyspy jak haczykowate widmo wystaje znad wody. Jej otoczka to piasek i bezbarwne pola rdestu. W środku zaś rośnie łozina i rzadkie zarośla wierzb. Biel łabędzi pływa spokojnym milczeniem i żeruje. Dalej ciągną sie już piaszczyste mielizny, które z uwielbieniem zajmują kaczki, przysiądzie wędrowny myszołów lub nawiedzi je gang młodych bielików. Dziś tylko pustosz. Fale na rzece. Wiatr. Nie wiem jak długo przesiaduję, lecz stan rzecznego zen osiągnąłem dość nieziemski. Znają go tylko ci, co bezgranicznie kochają życie.

Tuż przed opuszczeniem biwakowego miejsca. Śmiecie zawsze zabieram!!!
Zwijam obóz. Jedynym śladem mojej obecności to ubite klepisko i popiół po ognisku. Gdy jestem pewny, że spakowawałem plecak na maksa, chodzę to tu, to tam. Bez celu. Cienie leśnych stworków próbują zatrzymać, przetłumaczyć. Pluskają w wodzie, podszeptują, robią psikusy podsuwając mi pod nogi krzywulce kłód. Wracam ciemnicą przez łęg. Znam szlak. Wychodzę zasapany na wał przeciwpowodziowy. Żegnam pogańskiego ducha Natury. Niemych przyjaciół Matki Ziemi. Zroszoną wilgoć łąk.

Mój towarzysz w obozie-ukryłem biedaka pod ściółką z liści w załomie drzewa. Może przeżyje.
Po pięciu kilometrach jazdy łapię flaka w dętce. Jakby jakaś nieznana mi siła chciała mnie zatrzymać.Mam łaty, ale kleju nie zabrałem. Przez sekundę klnę soczystą polszczyzną. Bez zastanawiania wsiadam na rower i dalej jadę. Nie ma sensu iść piechotą. Ciężar plecaka daje mi popalić, chciałbym teraz widzieć mistrzów surviwalu jak zgięci wpół kręcą ołowianą ciężkością pedałów. Ponad dwadzieścia pięć kilometrów szutrową drogą z dala od ludzkich siedzib. Po kilkukrotnym odpoczywaniu, bardziej ze względu na ból pleców niż jazdą, docieram do granic miasta. Myślę o kumplu, u którego mógłbym pozostawić bicykl. Ale po namyśle uznałem, że szkoda czasu.

W mieście taki brud, taki nieprzyjemny hałas. Ludzkie spojrzenia spacerowiczów i ich osądy przyklejają się do ciebie jak cuchnąca ciecz z szamba. Wciąż to samo. Wciąż ci sami, a jednak zobojętniali. Świętują narodziny swojego Boga. Obcy mi są zupełnie. Dalecy od przyzwoitości. Wielu z nich zabija nowonarodzonego Boga, zanim ten wyrośnie. Tak napisała mi w liście znana płocka poetka. Wierna katoliczka...

Wiślana głuszo wróć!!!






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz