Pójść na zarośnięty gęstym zielskiem żalnik. Pewnym krokiem iść ku zmurszałym kłodom dębowych narub, gdzie niczyi już cień nie pada na nikogo. W gąszcz bluszczu i dzikiego bzu. W biczujące witki wiklin. Wzrok tam zatrzymać w śpiewie ptaków, co żyją w koronach drzew. Na wyspie odtrąconych. Będzie on pójdźką w dziupli wiązu, strażnikiem cierpliwości w opukanych przez dzięcioły prawiekach Pozostaje pamięć kurhanu na pobliskim wzgórzu i szept strumienia, którego zdeptały puste dusze przodków. Czuje ją potężny jeleń. gaszący w nim pragnienie.
Zawiązać wstążki w barwnych kolorach, lub chustę dobrej szeptuchy na samotnym ofiarnym kamieniu. Wiem, że jest tutaj. Niechaj rośnie, uwalnia się z rzecznych mad oplecionych korzeniami welesowych złości. Z zapomnianych zapadlisk i wąwozów. Może sobie jęczeć i popiskiwać w runie kwiecia. Czopkami krwawnika i chabrami arktycznego chłodu. W sklejonej rosie gnijącego kołtuna obłąkanej mamuny. Z jej zwisłych piersi broczy nieustannie żółtawa trująca ciecz. Jest łysa, milcząca, o starej zmęczonej i suchej cerze. Wpatrzona trupio przed siebie w jakąś dal. Wierzy nadal, że na rękach trzyma płody martwych niemowląt. Że je odebrała szczęśliwym matkom. Czyżby to kraina żywych na niby? Mój dar przebłaga jednak niespokojne lica Bogów, bezdomne duchy z lasu wisielców. W niemym krzyku, którego im odebrano na zawsze. On płynie prosto z serca, jest krystaliczny. Dlatego posiada moc. W wyroczni świętego gaju, który kryje się przed człowieczym spojrzeniem. Tam za rozstajami dróg i pól.
Pragnąłem być pośród swoich. W przedwieczory głębokiego lata, oddawszy szacunek tym zza drugiej strony, jak czynili to ludzie z wykarczowanych puszcz podczas białych Dziadów. Albo kiedy też nadchodzi wiosenne życie Marzanny i wyprasza się o pogańską Radunicę. Prosty lud to rozumie. Wciąż pulsuje w nim ten gen, ta tęsknota do pradawnych Bożyszcz... Chociaż teraz jest taki stłamszony ułudami współczesności. Lecz mój oddech unosi się i paruje. Staje się mgiełką. O świtaniu, gdy płomień świecy dogasa, latające myszate pyszczki nietoperzy powracają pod szczeliny i załomy narub. Pod skrzynie rozkładających się stuleci. W błonach rozpostartych skrzydełek tych istot, coś odchodzi w ulotność. I naprawdę nie wiem, gdzie ona jest. W odbiciu rzecznego lustra, które załamuje grzywa fal?
To mój żalnik, wyspa zatopiona w świadomości mojego jestestwa. Znam do niej drogę, szlak ten prowadzi do tęczy ponad chmurami przerażenia. Każdy daltonista w odpowiednim momencie ją ujrzy i rozpozna. Jest dopełnieniem i klamrą wszystkiego co upragnione w wędrówce. Przestrzenią piękna. Jak na dzikiej rzece płynąca łódka!
manifest duchowy miejskiego pustelnika
OdpowiedzUsuńAż tak :) No może i tak...
OdpowiedzUsuń