sobota, 5 listopada 2016

W kolorach listopadowego jaru

Podobno listopad jest szary, bezbarwny i smutny. Liście opuściły już korony drzew, dyndają i jęczą  wisielczymi złamańcami i grubaśnymi konarami opuszczenia. Jakby chciały wydłubać komuś ciekawskie ślepia; przecież kruki z chęcią by dopomogły. Ale to tylko złudzenia, to świat niewidomych, którzy nic nie umieją dostrzec. W pewnym sensie są jak daltoniści, niby coś majaczy przed nimi, niby coś się porusza, ale są tak sobą zabsorbowani, że czują jedynie swój oddech.

Fragment lasu w dolince...
Liście jeżyny.
Tacy ludzie, są dla mnie nieszczęśliwi, kalecy, przepołowieni.. Gdy nieświadomi tego, to jeszcze pół biedy. Lecz kiedy mają podaną wiedzę, naukę i informacje za darmo, to inaczej nie można tego stanu nazwać, jak obłęd  Dla swojego niby spełnienia, zachcianek i lansu, potrafią zniszczyć i okaleczyć najdzikszą dzikość lasu, wyprostować nurt meandrującej rzeki i nazwać to postępem. Co gorsza, większość [takie mam przeświadczenie] godzi się z tym i wcale nie protestuje.Żyć pośród takich osób, to kara po wieczność. Wówczas tylko pozostaje ucieczka donikąd, lub spuszczenie sobie krwi z żył. Bo inaczej sami staniemy się wariatami...

Listowie topoli.
Konar starego klona...
Liście krzewu trzmieliny.
Poszedłem więc nad pobliską rzeczką, żeby samemu ocenić wspomniany smuteczek. Jest nostalgicznie, ciszej, ale wcale nie tak ponuro. Trawy pożółkły lub zszarzały, dzięki czemu piękniej się prezentują na tle otoczenia. Opadłe liście klonowe pachną kwaśną wilgocią, a błotna breja kryje się pod dywanikami mchów. Troszkę popadało.Jak się zagapimy, buty zmoczymy po kostki w zamaskowanym dołku. W takiej pustosze jeże i zaskrońce zaległy w pierwszy dłuższy sen. Jeszcze nie w pełni głęboki, bo ścielą się, i poprawiają swoje legowiska. Lecz w zagłębieniach korzeni, daleko w kniei, pod ściółką grubej warstwy niektóre posnęły smacznie. Niebawem borsuki z nor już nie wyjdą, albo sporadycznie, by się przekonać, czy aura nie płata im psikusa. Cóż, zmiany klimatu są tak ogromne, że nawet Natura głupieje :(

W dolince strumienia.
Fragment bobrowej tamy na strumieniu.
Meander strumienia pod skarpą.
Wzdłuż strumienia wiszą owoce trzmielin, z pomarszczoną skórką, z żółtawym kłem prześmiewczości. Im starsze krzewy trzmielin, tym dorodniejsze owoce przeglądają się w nurcie rzeczki. Zginają cienkie gałęzie krzewin ku ziemi. Za dnia spadną, najczęściej w nocy. Opodal, na zboczach parowy, gąszcz leszczyn złocieje na tle bezlistnego fragmentu grabowo-klonowego lasu. Ale dno tego lasu rdzewieje, płoży się po najdalsze zakątki. Czerń pni drzew uwydatnia tę subtelność. Las nabiera starczości, tajemnie przyciąga spojrzenie, jest pogańską mocą nieokreślanego Bytu. Tutaj można sobie przysiąść i podumać.

Owoce krzewu trzmieliny.
Fragment starej odmiany jabłoni w dolince-zawsze zrywam z niej jedno jabłuszko.
Może syropku :)
W kilku miejscach w poprzek cieku bulgoczą dziurawe tamy bobrowe. Przeciekają, kipią pianą wzburzonych wodospadów. Pomimo tego, w górze rzeczki stan wody nie ulega zmianie, owszem są minimalne wahania, ale podtopienia olsów jak były, tak trwają. Mądrzy siekacze widocznie wiedzą, co robią. I pomyśleć, że potwory ludzkie mają w planach realną eksterminację tych pożytecznych dla przyrody zwierząt. Włącznie z zagłodzeniem na śmierć! W imię ''Dobrej zmiany...'' Dlatego nie podaję nazwy strumienia.

Jeden z najstarszych wiązów w dolince.

Piękno mazowieckiego strumienia...
Tam, gdzie ostały się pojedyncze stare odmiany jabłoni, wchodzę z lubością. Zawsze zrywam jedno jabłko i rozkoszuję się jego smakiem. Ma ono słodkie i jednocześnie kwaskowate cukry, bez ordynarnej chemii. Jest twarde, ale na tyle miłe w zagryzaniu, że czynię to wolno i dokładnie. Smakuje wyśmienicie. Kilka z nich, które nie spadły w gąszcz nawłoci wydziobały dzięcioły i okoliczne kosy. Te drugie co i rusz towarzyszą mi w mojej wędrówce. Krzyczą, łopoczą skrzydłami i prześcigają się między sobą. A potem długo siedzą na gałęziach olsz i przyglądają się. Jestem po prostu inwigilowany :)

Łany wrotyczy na dnie dolinki.
W dolince jest kolorowy listopad. Więcej jest teraz przestrzeni, jaśnieje leśna dal. Lubię taki klimat, taki spokój niczym niezmąconego luzactwa. Ścieżki bobrów przecinają się z moją tropą i jakoś z tego powodu nie uskarżam się na swój los. Przynajmniej nie czuję się samotny. Szczebiot sikor niesie się do moich uszu i sprawia, że lżej mi na sercu. Sylwetki kilku kowalików to już szczyt radości. Trzymają się wspólnie, oblatawszy znane sobie rewiry. W szerokim miejscu jaru, pod nawisem skarpy skąd ciurkają źródliska wyczuwam woń dzików, ale ich nie widzę. Pewnie mają ubaw z dwunożnej niecnoty!

Fragment lasu grabowego na zboczach parowu.
                                              Cienie.
                            Nawet nocą cień wędruje za cieniem
                            Wystarczy moneta gorejącego księżyca
                            I wszystko wprawia się w nagły ruch
                            A wtedy blask stopionego metalu
                            Sączy się obficie przez korony drzew.

                            W nurcie rzeki odpryskami skapuje
                            Dziurawym płaszczem gwiazd pluska o wodę
                            Drzew pnie unoszą się nad dzikim nurtem 
                            Znikając za meandrem w białym olsie
                            Cień sarny przy cieniu puszczyka skrzydeł.

                            Płock. dn. 1..11.2016 r.

Jeśli chcecie takich przygód idźcie w widny ols, nad swoje ulubione jezioro, lub łąkowe ugory. W listopadzie one także są kolorowe.





2 komentarze:

  1. Piękna opowieść, mozna sie zatopić w niej i wyobrazac wszystko chwila za chwilą. ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Basiu. Kto posiada wyobraźnię ten wie jak nieodległa granica dzieli real, a cudne marzenia :)

    OdpowiedzUsuń