Podobno był taki ktoś, co płynął na wyciosanej przez siebie kamiennej łodzi. Gość widywany był w wełnianym swetrze. Nigdy go nie zdejmował, czy to w deszcze, czy w skwar. Z czasem wyrosły na nim wodorosty.
Wiosłował zawzięcie, z wyboru, nie uznawał wszak silnika, tylko siłę własnych mięśni. Dla mnie prawdziwy człowiek wody. Gdziekolwiek był, pochłaniało go morze, fale przewracały tę przedziwną łajbę. Jakby łupinkę bazaltu. Gulgotały szumne wiry wysysając wszystko w głąb mętnej ciszy. Wtedy kołowały stada rzecznych rybitw na miejscu tragedii i wrzeszczały. Odzyskiwał świadomość dopiero w mulistej delcie otoczony przez ciężkie mgły i groźne pejcze ognistej wikliny. Łódź pożerała zielona galareta mchów. Zapadała się w namorzyny jego niemych słów. Godzinami, w jakiejś wieczności wyczekiwał na złocisty pył bursztynu, co opada o wschodzie słońca znad klifu.
Wiedziony pierwotnym instynktem odpychał rękoma obryw brzegu wraz z łodzią i uciekał. Byle przed siebie. Nikt, nawet on sam nie mógł pojąć, jak tego dokonał. Wiara podobno czyni cuda. On wierzył w podróż bez celu, w ruch dzięki któremu życie miało jakąś wartość, jakiś sens. Wydumany, wyobrażony, z jawy sennej po zwidy urojenia. Czuł się w nich bezpiecznie, niewidzialny, mały. Podobno są tacy, którzy nie potrafią żyć w jednym miejscu. Tacy tracą wówczas chęć do czegokolwiek, stają się toksyczni, obłąkani i nieobecni. Są chorzy na przebitą duszę. Nazywają takich lekkoduchami, egoistami bez serca.
Dla niego czas nie istniał, on czerpał siłę z chwili, którą namacalnie przeżywa. To, co otacza, jest rodzajem dekoracji, krajobrazem startego prochu z jego kamiennego stateczku. Ludzie są i znikają. Wszystko jest w ruchu. Jest blask świtu i róż zachodzącego słońca, kiedy marzy, gdy celebruje moment ciepłej bryzy na swojej surowej twarzy.
Człowiek ma pewien ograniczony wybór. Może iść, albo stanąć w miejscu. Reszta jest zależna od tego, co w nim wolne, a co porywa go na drogę, w las, lub ku rzece. Wielkie morze jest dla niepokonanych półbogów. On pragnął tylko kamiennej łodzi, którą sam sobie wyciosał. Wypłynąć w tę swoją upragnioną przestrzeń. Zniknąć.
Przed laty poznałem człowieka, który tygodniami, w dzień i nocą chodził przy drodze. Za miastem, obok stacji benzynowej. W zdartych gumiakach, które przypominały strzępy sterczącej gumy. Jak na starym drzewie złuszczona kora. Zanim poznałem jego historię, był dla mnie niegroźnym szaleńcem. Nigdy nie mówił. Ale on miał żywy puls serca i nie miał pustej duszy. Cierpiał. On jedynie tęsknił. Ten fragment przydrożnego pobocza, który wielokrotnie przedreptał milionami kroków był jego wieczną żałobą. Po utracie córeczki i żony, których tutaj stracił, czuł, że łączy się z nimi na własny sposób. Nie oczekiwał, że ktoś go zrozumie. Pozbył się tego kagańca oceniania przez obce mu istoty. Rozum to pojęcie względne, przyjmie, co zechce, co wygodne, a to, co utkane z mroku przygarnie. Zabił je pijany typ w czerwonym audi. Pewnego dżdżystego poranka znaleziono go przytulonego do krzyża, w miejscu wypadku. Sam go wystrugał. Miniaturką scyzoryka, który dostał kiedyś od ojca na urodziny. Umarł sobie. Z opowieści pracownicy stacji wiem, że jego twarz pokryły drewniane igiełki zadr. Wbiły mu się w policzki, w wargi i czoło, ale żadnej zakrzepłej kropli krwi nie widziano. Kiedy go ułożono w plastikowy worek, był lekki jak piórko.
Są tacy, co umierają z nudów. Taka egzystencja im wystarczała. Najpiękniejsi są ci, co żyją z dnia na dzień jak ciche myszki. Poświęcają swoją młodość dla chorego dziecka, pielęgnują niespełnione obietnice, próbują uleczyć głębokie rany po zdradzie ukochanej osoby.. Bo za dużo odwagi, albo za mało siły, by przeciąć stare pępowiny... I nikt co gorsza o takich nie pamięta. Znam krzykliwych i dobrze sytuowanych ludzi, a mimo to, już za swojego żywota przypominają umarłe kukiełki z wgraną płytką muzyczną w główkach. Nie znoszą ciszy, odpalają swoje złomy za kilkaset tysięcy i wyją po ulicach naszych miast. Jeśli mają farta spektakularnie giną w płomieniach swoich jestectw. Zostają nekrologi i ładne zdjęcia w albumach zapłakanych matek.
Wróciły czajki na wiślane kępy. Zaledwie garsteczka, wiele zginęło podczas długiej podróży. Kołują wokoło piaszczystych wzniesień, gdzie woda nie zatopi, gdzie zleżałe wykroty drzew dają cień i kryjówkę. Zanim znajdą sobie bezpieczną miejscówkę, cierpliwie oblatuję ogromne hektary nieba. Kwilą donoście, straszą potencjalnych intruzów, a potem siadają na mokrym piasku po deszczu. Deszcz, to życie, to obfita zieleń traw. Czajki to mądre ptaki, udające głupków, dlatego potrafią się postawić bielikom i zwieść je na manowce. Uczą cierpliwości, jak rzeka wyżłobiona przez nurt ostrej kry i plusk boleni nad kamieniem.
Melancholia to wielka siła, można się w niej pogrążyć na zawsze, lub wrócić z powrotem do świata ludzkich przepychanek. Ci, pomiędzy jedną, a drugą fazą przeżywania na serio i tą na niby mają odlot czarterowy w pierwszej klasie. Różnica jaka ich dzieli, to długość lotu. Zazdroszczę czajkom, mimo, że żyją na granicy unicestwienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz