Widziałem jego cień. Zaledwie skrawek opadającej płachty zlęknionego wyobrażenia.Zawisł na oświetlonej korze sosen przez słoneczne promyczki świtu. Zdawało mi się,że jest bardzo zimny,pokryty jakąś lodową powłoczką śnieżnej pościeli z opowieści upitych alpinistów.Takie są na lodowcach,które już topnieją. Może uciekł stamtąd i szuka nowego miejsca pośród ściaśniałego świata.Chce jeszcze postraszyć zanim zniknie na zawsze.
W tej sośninie płoszy ptaki zasiedziałe na gniazdach.Zięby, makolągwy i szpaki już teraz są bezdomne.Dziuplaste drzewa zasklepiła jakaś gęsta maż śliny Lęgi i zagłodzone pisklaki wołają o pomstwę do nieba. Ale ono nie istnieje. Jest okrutne prawo silniejszego.Reszta siedzi w mojej głowie.Las milknie z dnia na dzień,lecz my tego nie dostrzegamy.Zupełnie ogłuchliśmy.Rodzaj człowiecovicusa condominumisa rozprzestrzenia się jak nieuleczalna zaraza.Idzie niczym walec po ściólce zwiędłych bodziszków i fiołków.Otruł je odór niemytych ciał nowo narodzonych noworodków vicusców.Ziemia jałowieje, ale żądza dwunożnych istot jest niepohamowana.Ostatnie zielone lato, szemrzący strumyk i iglaste sośniny zamieniają się w wieczne przekleństwo.
Ucieka przed siebie potykając się o wszystko,co zamiera .Kłody obalonych dębów pożerają miliony korników.Leśnicy trumfują-mieliśmy rację!, dżwięczy mi w uszach głuchy odgłos umarłych. Tylko co z tego skoro ich nie ma. Podzielili los żołędzich owoców z zeszłej jesieni.Nie wiem kim jest. Ocienia moją twarz i nic poza tym. Mam wrażenie,że chce, abym przeżył za karę.Poznał ten chłod i bezdenny los osamotnionego człowiecovicusa.
Pusta droga na wprost. Kikuty zbielałego lasu. W oddali banda dresiarzy z butelkami piwa.Słyszę bełkot i agresję wypluwanych wyzwisk. Wirus condominusa rozlewa się na świat. Jestem cieniem cieniów, oni całą zarazą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz