czwartek, 13 czerwca 2013

Zakamary wiślane pod Płockiem

Walczę z prądem głównego nurtu rzeki. Sam chciałem się przekonać o jego sile i zaskakujących niuansach jakie towarzyszą przy tym kajakarzowi. Zamaszyste i bardzo głębokie zatapianie wioseł a potem miarowe uderzanie w lustro wody niewiele dało. W przeciągu ok.10 minut mój kajak pokonał odległość kilkunastu metrów znoszony  ku jednej stronie, to ku drugiemu brzegowi. Czasem stojąc w miejscu.. Gdy zaprzestawałem wiosłowania rzeka po prostu znosiła  nas skosem dla swojego widzimisię. Moc rzeki jest bezwzględna. Nie ma litości dla żółtodzioba. A ja takim właśnie jestem...


Dobrze, że wodniak ma możliwość wyboru. Może odpuścić i pogodzić się z własną bezsilnością. Dla dobra samego siebie, inaczej grozi mu utrata zdrowia i życia w odmętach nieznanego. Wypłynąłem dziś kajakiem, aby doświadczyć piękna i srogości wiślanej Pani. Jak zawsze, nie zawiodła moich oczekiwań. Wisła wezbrana o wysokiej wodzie, wirach, zakosach oraz zanurzonych konarach wielkich topól- naprawdę jest niebezpieczna. Szczególnie dla kogoś, kto za kajakiem nie przepada; bo woli poczciwsze kanu.



Jednak gdy mogłem powrócić do przyrodniczych pejzaży wpływając w głębokie zakamary starorzeczy opanowywał mnie spokój. Nie znaczy to wcale,że taki sielski i bezmyślny. Trzeba być zawsze pokorny wobec tego, co może się nagle wydarzyć. Piękno w swojej istocie bywa czasami zwodnicze, niczym topielice w tańcu o świtaniu gdzieś nad ruczajami. Wystarczy nadziać się na ostry wykrot zatopionego drzewa i tragedia gotowa. Wywrotka w plątaninie gałęzi i korzeni nie pozostawiła by złudzeń. Choć wpływając w niewielkie zakrzaczone z powalonych pni wierzb zastoiska wodne- człowiek może się zapomnieć. Bo tu i ówdzie dzikość niepojęta przyciąga mizantropa spragnionego prawdziwych nadwiślańskich krajobrazów.



Wysoki stan Wisły w odczynie kawy z mlekiem pozwolił na absolutnie samotnicze kajakowanie. Poniekąd trzeba się przyznać do głupoty, bo w takich warunkach rzecznych wszystko może się wydarzyć. A pomocy znikąd... Jest jednak coś, co pozwala na takie ryzyko.Świadomość, że mogę, że nikt mi nie zabroni. Cenię sobie taki rodzaj swobody, choć wiem, że cena może być wysoka. Chciałbym, aby wielu, co pływa po polskich rzekach miało choćby ułamek takiego samo zastanowienia. W przeciwieństwie do nich nie wydzieram się w niebogłosy, nie śmiecę po wypitych puszkach po piwie i szanuję miejsce w którym jestem. Z wielu obserwacji widzę, że niewielu dorosło do prawdziwego pływania.



Płynę między dorodnymi sokorami. Cień i słońce towarzyszą mi nieustannie. Nade mną kołuje bielik. W oddali z gąszczu łęgowego lasu kukułka odmierza mi lata szczęścia :) zaś pod młodymi wierzbami dostrzegam baraszkujące okonie. Widzę ich czarne pręgi. Może polują? Za kolejnym zakolem mocuję się z silniejszym prądem docierając w końcu do niewielkiej piaszczystej łachy. Już zalewanej, ale na tyle dużej, że postanawiam tam zacumować. Powód jest prozaiczny- trzeba coś przekąsić. Odczuwam pewne zmęczenie i głód. Dwa jabłka, bułki i porządna butelka wody w zupełności  mi wystarczają. Gorąco.




Wracam. Starorzecza, które  wcześniej poznałem idąc pieszo, pokazują  mi inne oblicza. Mniej znane i bardziej dzikie. W sercu czuję mocniejsze bicia. Stare topole i olszyny uwalniają specyficzny zapach. Lubię go. Dzięki różnym odcieniom barw od soczystej zieleni, brązów, pasteli i czerni, moje oczy osiągają najwyższy stan ekstazy wizualnej sięgającej mistrzów malarstwa. Chcę się do nich zbliżyć, lecz rozsądek hamuje zapędy ignoranta. Płynę dalej przed siebie. Jednak nie na długo. Ukryty akwenik porosły olbrzymimi drzewami wyjątkowo przywołuje. Mały wlot ku niemu szczególnie łaknie mojej obecności. Jakby fizyczny dotyk czyjejś dłoni prosił- ''no wpłyń...''



Jak pielgrzym na wodnym szlaku wiosłuję lekkimi muśnięciami wioseł. Jestem w miłym mroku świątyni. Wiszące konary to jej święte modlitewne zapiski. Każdy liść to pojedyncza pamiątka z przeszłości. Drżą na wietrze. Pozwalam sobie na rodzaj ekstrawagancji i ćwiczę zawracanie w miejscu, podpływanie do brzegu odpychając się z jednej strony kajaka. Mijam wolniutkim slalomem zwalone kłody nie zwalniając.Całkiem nieźle mi idzie, ale do bezpiecznej wprawy mistrzów mi jeszcze daleko...Robię wiele zdjęć. W końcu po prostu stoję w miejscu łaknąc ten niebywały klimat genius loci. Jednoczę się z tym, co mnie otacza, gdzie zostałem zaproszony.Naprawdę długo.


W końcu odpływam, aby zdążyć przed wieczorem. Nieopodal duża łabędzia rodzinka przepływa głośnym pozdrowieniem. Przez moment poczułem się jednym z nich. Brzegi oddalają się ode mnie.

    Dedykuję dzikości !!!
 



1 komentarz:

  1. Fajne pływanko, ładny wpisik - gratulacje :)
    Czekam na relację z Wkry.

    OdpowiedzUsuń