niedziela, 16 lutego 2014

Zimowy spływ kanu rzeką Łyną

   Rzeka Łyna jest największą rzeką Warmii i Mazur. Jej odległość od źródeł w linii prostej to jakieś 140 kilometrów. Wypływa ona z piasków sandrowych na północ od Nidzicy położonych na pograniczu Pojezierza Olsztyńskiego i Garbu Lubawskiego. Tam właśnie usytuowany jest rezerwat przyrody krajobrazowo-morfologiczny chroniący łyńskie źródliska  wraz z rzadkim zjawiskiem przyrodniczym na niżu Polski -erozją wsteczną.


  Kilka dni temu postanowiliśmy wraz z kumplem doświadczyć zimowego spływu naszym kanu po Łynie. Głównym celem była oczywiście nadrzeczna przyroda królowej warmińskiej krainy, a także przyjemność obcowania z samą rzeką. Plusk miarowo odmierzanych pociągnięć wioseł zawsze wprowadza nas w jakiś nieopisany absolut. Uspokaja i niejako zbliża do czegoś nieopisanie duchowego, gdzie cisza miesza się z furkotem łabędziego lotu tuż nad nami. Obecność tych białych istot pośród szarawej scenerii bagien i nagich olsów radowała oczy. Choć tego dnia słonko mocno przyświecało.



   Nasza podróż rozpoczęła się na 50, 2 kilometrze szlaku wodnego na moście drogowym z Brąswałdu do Barkwedy, z niewielkiego jeziora o sympatycznej nazwie Orzełek. Ten mały akwenik wodny porasta szuwar z błotnistych brzegów, które tego dzionka były zamarznięte. Tutaj mogło dojść do niefortunnego zatonięcia jednostki już na samym początku.podczas zwodowania kanu. Zsuwając kanu po nadbrzeżnym lodzie niebezpiecznie się ono przechyliło na prawą burtę nabrawszy trochę wody na pokład. Miało to miejsce podczas wsiadania kumpla na tylne siedzisko łodzi. Jak poważny był to epizod świadczy fakt, iż mieliśmy zapakowany cały nasz sprzęt i dobytek na kanu. Na szczęście gibkość kolegi i jego refleks uratował nie tylko mnie{ ja już czekałem siedząc z przodu }ale całą rzeczną wyprawę. Kolega okupił ją jednak zmarzniętą stopą z wlaną w środek obuwia wodą... Co gorsza, nie mieliśmy możliwości przybicia do brzegu, ponieważ były one bardzo śliskie i zlodowaciałe-pomimo kilku prób. Cóż, pocierpiał biedak kilka kilometrów zanim przycumowaliśmy. :)


  Prawie na całej długości Łyna płynie meandrami, zakosami i głębokimi zawijasami tworząc z każdego spływu niezapomnianą przygodę. Jej dość szybki nurt nigdy nie nuży potencjalnego kanuisty, a miłośnik wodnego pustelnictwa nie zazna monotonii ani też jakiejś bezdennej nudy. Rzeka zmusza do ciągłej czujności na ewentualne niespodzianki, przeszkody albo ukryte kłody z drzew. Wymaga uwagi i czytania jej nurtu, zwłaszcza zimą.  Przyznam, iż kilkukrotnie się zagapiłem jako szlakowy i kanu niemile nami zachwiało. Człowiek ciągle się uczy...



   Łyna jest przyjazną rzeką dla uważnego wodniaka. Płynie doliną przecinając moreny czołowe i zalesione wzgórza wpływawszy na urozmaicony charakter poszczególnych odcinków rzeki. Można dzięki temu obserwować zmieniającą się erozję boczną i zmiany trasy samego koryta rzecznego. Aż do samej miejscowości Kłódka podziwiamy różne biocenozy ekologiczne z bagien, podmokłych olsów i łęgów, nie pomijając lesistych fragmentów z sosny, świerka i brzeziny. Na każdym zakrętasie rzeki przyroda zaskakuje i nie daje spokoju -to zamarznięte starorzecza, jakieś zalewisko, to znowu pole lodowe na środku ściętych przez krę szuwarach. A nad nami kołujące myszołowy albo echo dobywajace się z lesistej ściany kraczących kruków. Złowieszcze a zarazem fascynujące zjawisko dzikiej natury. Z rzadka widzimy kilka saren na terenach rolniczych. Przyglądają się nam zdziwione, jakby zniesmaczone naszą tu obecnością.


 W końcu dobijamy do brzegu na dłuższy postój. Wybieramy las olsu z białej powłoczki lodu pod naszymi stopami. Nieopodal zakola Łyny z odblaskiem świecidełek słonecznych refleksów. Postanawiamy odpocząć i coś ugotować. Pejzaż jest piękny. Kolega w końcu może zmienić buty i wysuszyć zdrętwiałe stopy z zimna. Słuchamy otaczającej przyrody, rozmawiamy i jemy ciepłą strawę. Pogoda wciąż dopisuje. Nawet zdejmuję kurtkę-co dla mnie jako notorycznego zmarzlucha jest rzeczą wyjątkową :)  Wystarcza polar i szalik. Napawamy się widokiem naszej czerwonej bestii na tle rwącego nurtu rzeki. Kłuje w oczy.



   Po dobrych 30 minutach ruszamy dalej. Następny ostry meander, zakole, krętasik Łyny i kolejne niesamowite widoki. Po obu brzegach rzeki jaśnieją wypolerowane czapy i nawisy stwardniałego lodu. Ma się wrażenie, że zaraz pękną  i z hukiem i wpadną w łyński nurt. Nic z tego. W niektórych miejscach osiągają grubość nawet do 30-40 centymetrów. Tworząc geometryczne formy, piramid, stoków albo podcieni tuż nad samą wodą. Bije z nich powab, czysty artyzm natury znany tylko jej samej. Wiemy jednak, że gdybyśmy wpadli do rzeki -raczej nie mielibyśmy szans na wydostania się na brzeg... Czekana nie mieliśmy.



   Zza kolejnego zakrętu wyłaniają się biali arystokraci rzeki. Łabędzie towarzyszą nam na całej długości spływania kanu. Niektóre krzyczą ze zdenerwowania, inne gdy bliżej podpływamy nagle wznoszą się do lotu i ciągną dalej w górę cieku. Za każdym razem robią przy tym sporo hałasu-bijąc mocno skrzydłami w rześkie lutowe powietrze. W tej bieli ich sylwetek groźnie majaczą myśliwskie ambony. Wszędzie pełno tego człowieczego badziewia! Skąd u niektórych ludzi taki pęd do bezsensownego zabijania zwierząt? Mijamy urokliwy kolejowy mostek. Zmienia się krajobraz na bardziej rolniczy. Tu i ówdzie laski sosenek, olszyny i zarysy budynków gospodarczych. Na rzece tylko my we dwoje i porywy podwieczornego wiatru. Jeszcze dość wysoko żółci się słoneczna tarcza  z towarzyszącym srebrem księżyca. Czujemy się jak w jakimś uświęconym czasie, który właśnie teraz przystanął. W takich chwilach chcę zostać nomadą i nie wracać do cywilizacji {...}.



 Przyjaciel oznajmia, że na burcie zamarzają krople wody-idzie mróz. Pomimo zmęczenia mięśni i zbolałych czterech liter nadal nie możemy się nadziwić jak warkoczykuje Łyna. Wije się między wzgórza i rozlewa czarną wstęgą wody po białe oblamówki lodu. Tylko święci mędrcy mogli pojąć istotę przyrody dostrzegawszy takie szczególiki. Czasem mijamy dziwne postrzępione góry przypominające warownie pogańskich Prusów. Czyżbyśmy stali się częścią tamtego świata? Z rozmyślań wyrywa nas nagły plusk wody. Kolejny bóbr robi sobie żarty z naiwnych wodniaków. Na skłonie skarpy porosłej jaworzyną zauważamy krępe owłosione stwory. Czernieją w oddali jak jakieś zjawy. Dopiero po chwili uzmysławiamy sobie, że to stado dzików. Szybko czmycha w leśny gąszcz, zostawiając za sobą zorane runo. Wystraszone kaczki śmieją się w szyderczym popłochu. Gonimy wieczór rytmicznym wiosłowaniem, oddalając za sobą nieokiełznaną wyobraźnię wiecznych marzycieli.



  Docieramy do Dobrego Miasta już o zmroku. Na wprost wyniosłej budowli  kościoła kolegiackiego wpływamy w zamarzniętą przystań kajakową.{z prawej strony} Z trudnością wydostajemy się na brzeg i wyciągamy nasze dzielne kanu. Ja strzęsę się z zimna, choć wcześniej nie czułem, że mi zimno. Czuję jakbym złapał afrykańską malarię- chłód kolan, rąk i stóp naprawdę uprzykrza. Nawet kumpel przyznaje, że także podmarzł. Po niedługim oczekiwaniu dociera do nas kolega  i zapakowujemy się z całym bagażem na auto. Księżyc jest już w pełni, zaś satysfakcja z udanego przepłynięcia ponad 30 kilometrów wijącą się Łyną ogromnie buduje nasze morale. Nasz pierwszy tegoroczny i zimowy spływ zaliczony!



   Jeszcze ciekawostka- kiedy wracałem z Olsztyna do Płocka przez Glinojeck i Raciąż nurty rzek Wkry i Raciążnicy widziałem jeszcze nadal zamarznięte...

  

     

   

  

   

   

    

    

    

    

  

 

   

  

6 komentarzy:

  1. Gratulacje dla odważnych zimowych wioślarzy.
    Ładne to wasze kanu :)
    Ena

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja już się nie załapię na taką wyprawę w tym roku, bo i śpiwora już nie mam :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym roku spokojnie, latem da radę i bez śpiwora ;)

      Usuń
  3. No, no takie widoczki, takie miejsca. Trochę skoczyła mi gula, przyznaje bez bicia :)
    Kloszard

    OdpowiedzUsuń
  4. No, no jestem pod wrażeniem. :) I gratuluję zimowego spływu. :)
    Greenway

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję wam za komentarze. Rzeczywiście spływ Łyną to było coś dla mnie niezwykłego. Mam nadzieję, że takich chwil będzie w moim życiu więcej. Śpiwora zawsze mogę użyczyć, ładnego kanu na mały spływik z kolegą także. :) Zatem gula tu nie potrzebna :)

    OdpowiedzUsuń