wtorek, 11 marca 2014

Lasami, moczarami ku łąkom...

     Na podwieczornym niebie szybują dwa skrzydlate cienie myszołowów. Patrolują mozaikę pól, łąk i podmokłości olszyn zalanych lustrzaną taflą przedwiośnia. Patrzę jak tuż nad koronami resztek starych grądów wiszą w powietrzu i slalomem przelatują pomiędzy drzewami. I tak kilka razy aż nagle znikają za okrajkiem leśnej ściany.

Zachód słońca nad łąkami.
  Czuję nabrzmiałą wilgotność gleby. Miękki nalot czarnego błota oblepiającego moje buciory. Zapadają się wraz z oponami mojego roweru. W gąszczu krzewów słyszę ostatki donośnego szczebiotu sikorek zaś w pobliskiej brzezinie nieznośny skrzek sójek. Żegnają słoneczny dzionek. Zachodzę w znaną mi czatownię i siadam na zbielałej od suchości kłodzie wierzby. Wyczekując na główne aktorki dzisiejszego wieczora. Otwarta przestrzeń łąk, którą przecina zmeliorowany strumień wprawia mój umysł w absolutne szczęście. Właśnie dla takich chwil mogę oddać wszystko, co posiadam...

Droga w moczary.
Pierwsza sarenka.
Wierzbowo i brzezinowo :)
      Nareszcie! Pierwsza z nich wychodzi ze skraju sośniny i rozgląda się uważnie. Widzę jak pracują jej nozdrza, uszy, czasem zadrży sierść w jakimś odruchu lęku. Drepcze dumnie krok po kroku skubiąc zieleninę łąki. Już brązowieje, chociaż doskonale widać jasne lustereczko, kiedy obraca się tyłem. Kolejna jej towarzyszka dołącza po chwili. Później następna i tak po kolei w krótkich odstępach . Łapczywie oglądam je przez lornetkę. Całe stadko saren liczy sobie dokładnie 20 dostojnych pań i trzy koziołki.

Żeremie bobrze na mokradłach.
Moczarów czar...
 Odległość jest spora, zatem odpuszczam sobie fotografowanie-niestety mam standardowy obiektyw. Jestem honorowym widzem, więc przyglądam się uważnie całemu spektaklowi. Ferajna już się rozproszyła i zajęta skubaniem runa odprężyła się zupełnie. Na tle głowiastych wierzb i szpalerów ślubnych brzóz wyglądają kompletnie odrealnione. Padające światło gorejącej kuli ponad unoszącymi się mgiełkami przykrywa je pocałunkami pajęczych sieci. Gdy któraś z nich troszkę podbiega przed siebie, ów przezroczystą tkaninę brutalnie rozrywa w powietrzu. Tworzy tak tuman kurzu i znika za jego brudem.

Zbliża się koniec dnia...
Tylko na Mazowszu wierzby są najpiękniejsze!
Tutaj oprzeć zmęczone ciało i zasnąć .
Wieczorny las...
Widok, który uszczęśliwia...
 Zmierzcha. Pierwszy insekt przysiadł mi na skórze i gryzie.Czyżby komar? Niemożliwe. A niech mnie kąsa- na wprost mych oczu pożar krwistej łuny różowieje z każdą chwilą. Rozlewa się i wypełnia gdzie tylko to możliwe. W pogańskim scaleniu z naturą zapomina się o tym, co błahe i płytkie. Duch dzikiego człowieka powraca i na nowo pierwotnieje. W leśnym strumyczku, w czarnym welonie głuchego lasu, w śladach bosych stóp, które wydeptują nową ścieżynę. W pokorze do tego, co go otacza. Tak być powinno.

    Pośród wierzb coś pohukuje i drwi  z przybycia nocnych mar.

    

   

    

     




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz