środa, 25 marca 2015

Z dziadkiem, z Wisłą i starymi Bogami...


Na piaszczystych ławicach pierwsze stadka rybitw. Przyleciały też czubate czajki i kołują nad nurtem dzikiej rzeki. Gdy zdecydują, że jakieś namulisko nadaje się na żer i odpoczynek tłumnie go zajmują. W locie są najfajniejsze, ponieważ ich czarno-białe skrzydła mienią się doskonałymi barwami na tle szarego lub błękitnego nieba.

Dzikie gęsi ciągną w grupach. O świcie i o zmroku. Rysują wśród chmur pisma przywitana z prastarym lechickim krajem. Czaple siwe zgarbione w szyjach lecą swoim tempem. Lubię na nie patrzeć. Znowu cieszyć będzie wzrok sylwetka ptaka siedzącego na jakiejś dużej gałęzi.w oparach mgły Tuż obok kormorany suszące czarne skrzydła. Zaś śmiech kaczek dobywający z szuwarów pobliskich mielizn powali mnie jak zawsze na kolana.


Długo siedzę w pączkującej wiklinie w środku starorzecza. Jak najciszej, jak tylko mogę. Dookoła wodnisto i cuchnie mułem. Breja błota. W stojącej wodzie zupełny brak ruchu. Ryby się nie trą, nie składają ikry, nie pluskają płetwami. Brakuje mi tego odgłosu, tej nieokiełznanej żądzy drapieżników. Kiedyś do takich wiślisk wpływały szczupaki i namiętnie się kochały. Dziś więcej kłusujących jak ryb... Przez lornetkę zauważam, jak na drugim brzegu rzeki ludzie piłami wycinają krzewy wierzb. Gryzący dym świadczy o tym, że nie próżnują.

 
Po wydrach ani śladu. Już kilka wiosen ich nie widziałem. Może mam pecha. W łęgowym młodniaku do oczu wpadają mi niewielkie skrzydlate owady. Przypominają larwy miniaturowych chruścików. Nie gryzą. Sucho, o tej porze roku musiałbym odczekać z miesiąc, by tutaj wędrować. W koronach pojedynczych starych białodrzewów uwijają się dzięcioły i gonią nawzajem. To walka o rewiry. Lecz i one nic złego sobie nie robią. U człowieka już by się ścielił trup.


Pod sosnowym laskiem, między polami słyszę radosne trelowanie skowronka. Ileż siły, nadziei i wiary w to, że odnajdzie swoją połowicę! Jest w tym do bólu prawdziwy. Zawstydza. W resztach sadów, co pamiętają nie jedną wojnę niezdarnie chodzą bażanty i z rzadka coś na głos przeklną. Z dzieciństwa pamiętam stada dzierlatek, które tu żerowały. Dobre czasy... Na myśl o tym ściska mi w żołądku. W tutejszych trawach nocowały żurawie i o świcie wrzeszczały, aż echo nosiło je na wiślane wyspy. Mój dziadek mawiał wówczas, że należy je słuchać, bo kto wie, czy czegoś na ludzki głos nie zdradzą. Taki przesąd, zabobon- ktoś wielce uczony wycedzi...


 Teraz i dziadka ze mną nie ma, i łódki którą wypływaliśmy z prądem rzeki w nasze magiczne miejsce. On łowił z poczciwego bambusa, a ja siedząc obserwowałem swoje ptaki-zimorodki, pliszki i rybitwy. Było biednie, ale jakoś tak normalniej. I Bogowie bliżsi.







2 komentarze:

  1. Jakie wszystko może być proste...
    A już chciałam pytać stałych czytelników gdzie Sławko przepadł, bo nie dotarł tam, dokąd się wybierał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,

    Czasem tam, gdzie najbliżej się zdaje, bywa, że jest bardzo daleko.

    Wir wiślany ...

    OdpowiedzUsuń