poniedziałek, 28 grudnia 2015

Życia smak w wiślanej głuszy cz.1.

Jadę przed siebie pijany ze szczęścia. Koła roweru połykają kolejne metry wiślanych szlaków. Przyjemność rozlewa się we mnie. Mijam znane mi drzewa, przyjaciół, którzy nigdy nie zwątpili. Roztopione w różach wstającego dnia nieduże wiśliska. Wierzby w szeregu. Szeroką arterię rzeki na ulubionym zakręcie, gdzie zawsze muszę przystanąć. Tak dobrze w chłodzie mgieł zaczaić się dla tych chwil. Uciec przed siebie ku pięknu życia. Wysoko podnieść dłonie i zaśmiać się głośno do księżyca i do gwiazd. Pozachwycać się, tak z potrzeby serca. Stanąć na brzegu Wisły i łapać wiatr. Jestem taki lekki, taki młody. Zarażony radością! Świtaniem.

W obozie...
Fragment wiśliska.
Zmierzam na pustkowie. Daleko za siebie. Rozbić obóz pod topolami i uczcić własne święto Szczodrych Godów. Pokłonić się pogańskim Bogom, bez klękania na kolana. Jak żerca, jak prosty chłop przed glinianą chatynką. W myślach przywołać należny porządek wszechrzeczy. Przytulić swoje ocalone marzenia, przecież niektórzy dawno już je sprzedali. Pożyć intensywniej! Chłonąwszy skrawek dziczy, której żywe zombi jeszcze nie ucywilizowali.

Dźwigam porządny polski plecak. Ale jest jakby go nie było. Jest w nim żarełko, spiwór, płachta, oraz drobne rzeczy do higieny i dla ciepłoty. Aparat fotograficzny, który już się rozlatuje, ale coś foci... Stylowe kalesonki zawsze się przydadzą. Jest też coś dla podniebienia-nalewka z aronii od kumpla [dzięki Michał!]. Wypiję za twoje zdrowie, za głuszę, która pociąga od lat. Jak trapera, jak wiecznego wędrowca i głupca jednocześnie. Daleko mi do zdobywców natury, do nadludzi, co surviwalują dla lansu i wyżycia się na przyrodzie. Takich dzić pełno. Wolę wsłuchiwać się w jej odgłosy i w mądre nauki.

Kolejne z wiślisk nieopodal mojego biwaku.
W samotności, życie jest jak kadr zwolnionego filmu. Widzi się więcej. Ludzi z maskami na twarzach szczególnie. Docenia się to, co już się osiągnęło.Niewiele tego. Ale co tam, wyścig szczurów nie dla mnie, niech inni zajmują tę niszę. Więc jadę oszołomiony dziecięcą naiwnością. Zwariowany pragnieniem bycia w lesie łęgowym. Zjeżdżam za wał przeciwpowodziowy. Mijam białe łąki traw,wyżłobienia wyschniętych strumyków i zagłębienia. One łączą pozostałe wiśliska ukryte w gęstwinie nadwiślańskiego lasu. Poza szlamem i oczkami wody-susza. Tam nikt nie zagląda, kleszcze i błotne mady zniechęcają niedzielnych luzaków. To świat saren, dzików, i łosia.

Białe łąki i ''mój'' łęgowy las w oddali.
Przedzieram się przez błota i las. Często z rowerem na ramieniu, bo zaczepy jeżyn i karłowata wiklina łapią brutalnie szprychy kół. Tutaj plecak ciąży coraz bardziej. Mady rzeczne lepią mi się do butów. Ciężko jest, ale o tym wiedziałem już wcześniej. W końcu zaczynają się guzowate narośla na korze drzew. To przywiślane sokory, niezwykłe w swoim rodzaju, rodzime topole, gdzie tworzą coś na podobieństwo puszczańskiej kniei. Mój cel biwaku na Szczodre. Do wiślanych brzegów mam stąd około osiemdziesiąt metrów. Wybieram miejscówkę pomiędzy zalewową łąką, a skrajem łęgu. Zmachany zostawiam cały dobytek i idę rozejrzeć się po okolicy. Najsampierw nad Wisłę, odetchnąć powietrzem z rzeki. Przez moment umyśliwam, aby założyć obóz tuż nad brzegiem, bo widoki na wiślane kępy przepiękne i ku zadumie przychylniej. Ale odpuszczam, rosa na trawach da mi w kość, gdy wyjdę za potrzebą i jeszcze przewieje. A ja zmarźluch. Wybieram skraj przyjaznych topól.

Moja miejscówka w lesie.
W bezśnieżną zimę, łęg jest najmniej zielonym lasem w kraju. Tu nie uświadczysz rudych panienek sosen z igiełkami w borze, rodzinnych grup jałowca, czy głuchego dębu, któremu nie chciało się zrzucić liści. Łęg to absolutny mistrz szarego kamuflarzu! Widzisz jak daltonista, smutną bezbarwną plątaninę gałęzi, konarów i pni. Ale wystarczy na dłużej przystanąć, a ujmie Cię swoim odosobnieniem, pustotą i przytłaczającym bezruchem. Po dłuższej chwili zauważasz ścieżki kopytnych, omszałości na zleżałych i mokrych kikutach wiązu i sokór. Jedyny nalot śladu zieleni na glebie. Pojedyncze wierzbiska tuż przy wodopojach zwierząt. Potem drobne grzybki w runie, nory gryzoni pod pniakami, a następnie patrząc na drzewa, wykute dziuple przez dzięcioły. To prawdziwa dusza łęgu. Wiedziałem, że nikt nie zakłóci mi tu spokoju. Nikt nie okradnie, nie wyśmieje, nie będzie złożeczył. Natura, Bogowie i ja.

Pani łosiowa :) -zwalony topola.
Mchy na pani łosiowej.
Idę na zupełną łatwiznę i prostotę. Chcę przewiesić płachtę na niskiej gałęzi, tak aby w razie potrzeby szybko się ewakuować. Wszak różnie bywa. Z tym nie mam kłopotu. Wybieram pałąk zgiętego patyczaka, mocuję go do pobliskiego krzaczora, by mi tyłka nie obił :) i rozwijam płachtę [Darku, dzięki za prezent!]. Wspaniały druhu, co zawsze troszczysz się o mnie. Jestem z niej zadowolony. Z namiotu zrezygnowałem, bo ciężki, a na rowerze kolejne kilogramy to utrudnienie. Zresztą dały mi później popalić. Zajmuje mi to może z piętnaście minut. Rozkładam na śliskawej ziemi kolejną matę, na niej karimatkę i ciepluchny spiwór. Ot, i cała filozofia zdobywców przyrody z ich gadżetami, nożami i innymi bajerami. Ja preferuję tyle, by mieć schronienie. 

Po zapadnięciu zmroku, płachtę zluzowałem, aby wam pokazać jak króluję ;). Moje Szczodre Gody i wasze domowe wigilie jako porównanie
Jedzonko, aparat i drobne osobiste rzeczy chronię pod płachtą. Tam kurtka i plecak posłużą mi jako nagłówek pod głowę. Połowa dnia za mną. Uzmysławiam sobie, że te ponad 30 kilometrów rowerem długo mi zeszło. Tak mają otumanieni szczęściem, zdziecięceni widokami, które muszą smakować. Ale to nic, mój animusz nie ustaje, wręcz przeciwnie, czuję się jak na chaju, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ludzie, żyję chwilą, moją chwilą! W lesie nadwiślańskim, gdzie chcę celebrować ciszę, zanucić przy ognisku, ogrzać nagie kulasy przy jego jęzorach. W grudniu. ;)

Nad Wisłą.

Idę na chwilę nad Wisłę. Popatrzeć bez celu, w dal. Rzeka jest spokojna, rozlana z lekkim zmarszczeniem wód. Pejzaż z zakolem i ze ścianą łęgowego lasu nastraja cudownie. Mógłbym tak patrzeć do końca świata. Skakać z upojenia, że widzę, oddycham i czuję. Myślę o Bogach, o przodkach o starych koncinach, o moich przyjaciołach. Dziś przyjaciele, to jak skarb... Po chwili dzwoni Tomek, chłopisko zawsze o mnie pamięta. Długo gadamy, rzecz jasna o przyrodzie, o tym, co bezmózgwie robi z tą naszą piękną planetą. Jak zawsze kumpel jest pełen ekspresji. Wiem, że gdyby mógł, cały świat opatuliłby ochroną, a korporacyjne i rządowe śmiecia powsadzał do obozów pracy :) Jakby co Tomku, pomogę...

Mroki  nad Wisłą.
Dobra, trzeba zebrać drew na ognicho. Z tym także nie mam problemu. Wiecie, że łęg to takie zaczarowane miejsce, że nawet po deszczu, znajdziecie suche drewno na opał? Za to go uwielbiam. Może być po kilku dniach deszczu, lekko zawilgocone, lub mokre, ale umiejętnie szukając, zawsze na opał suche odnajdziecie. Zebrałem całkiem sporą kupkę, tak na całą noc. Zaszaleję! Podczas zbierania chrustu, przypadkowo znajduję czaszkę bobra. Nieszczęśnik stracił tu gdzieś życie. Czacha w doskonałym stanie, ze wszystkimi siekaczami, bez uszkodzeń. Robię jej fotki przy małym grzybku. Ciemnieje, kiedy postanawiam rozpalić płomień ciepła.

Mój znaleziony bober ;)
Już czarna smoła nocy. W oddali tam za horyzontem, coś majaczy granatem, ale niewiele tego. Ognisko skwierczy, liże i strzela w ten mrok wokoło. Siedzę i dokładam szczap, ale takie nie za duże. Słyszę śmiech kaczek znad rzeki. One zawsze mnie tym rozwalą, szydzą na cały głos, jakby chciały przypomnieć: Ty koleś, nie jesteś u siebie! Gdy zajadam się rybką z chlebusiem, popijając herbatką z termosu, zauważam ruch przede mną. Coś poszczekuje. Po chwili wiem, że to kilka saren, towarzyszyć mi będą każdej nocy, w bezpiecznej odległości. Kiedy człowiek zachowuje się jak należy, ujrzy i poczuje więcej. Przyroda nie żałuje nagrody. Leżakuję jak obibok, jak malec w przedszkolu. Tylko bez widoku ponętnej pani przedszkolanki. Jestem wyluzowany, nie myślę, jestem!

Pełnia nad lasem wiślanego łęgu.
Piję michałową nalewkę, jest wyborna, delektuję się każdym łykiem. Jak niewiele trzeba do uszczęśliwienia człowieka. Teraz w niektórych domach alkohol płynie strumieniem, a ja tam wolę się upić i nie być pijanym :) Wasze zdrowie Przyjaciele! Sława Wam Bogowie!!! Krzyczę jak idiota przez chwilę, że nawet sarny były mi łaskawie przypomnieć, że nie jestem sam. Coś nawet zajechało smrodzikiem. Widocznie zdenerwowałem kilka dzików, jeden był dość odważny i podchodzi na 10-12 metrów. Ale ogień odstrasza. Niepysznie zawrócił. Dobrze, że po pieczonych kartoflach w ognichu, ni śladu, miałbym upierdliwych gości. Na wszelki wypadek zawieszam na drzewie moje zapasy.

Pełnia nad samą rzeką...
Jest ciepło, leżę w samym swetrze. W lesie dobiega echo czyiś głosów, wiem tylko, że to nie są ludzie. Z ulgą oddycham. Na niebie pełnia księżyca, postanawiam, że wstanę przed świtem i popodziwiam jak luna będzie zachodzić. Przy okazji dziabnę resztę aroniówki i cosik może sfotografuję. Tak też uczyniłem. Chociaż spało mi się doskonale, acz krótko.

Księżyc nad Wisłą.
Rosa była okrutna, zmoczyłem wszystko po kolana. W dodatku błoto lepiło buty całą breją swojej mazi. Nie wiem, czy fiknąłem z procentów, czy z tej śliskości, ale bardzo mnie to ubawiło. Grunt to dobry humor, szczególnie u takiego smutasa jak ja. Otrzeźwiałem, gdy ujrzałem przed sobą rozbrajający widok pierwotności. Oto, na tle nocy świecił księżyc, ale nie jakiś tam zwyczajny. To była pełna stalowa tarcza, oślepiająca i rozpuszczająca się wszystkimi opiłkami tej stali! Zniżała się i zniżała ku wodzie, a rzeka płynąc ciurkała przez tą jej srebrzystość. Miód, cud i orzeszek z naciskiem na ten orzeszek ;). Miejsce, z którego roztaczał się ten niebywały kosmiczny wręcz spektakl usytuowane jest na szerokim wiślanym zakolu. Po obu brzegach rzeki tylko łęgi, zarośla i odnogi wiślisk. A pośrodku rzeki piaszczyste łachy, przypominające zarost starego mędrca przez wikliny. Nocą zawsze majaczą grozą. Z tej nocnej zjawy realnego snu zachwycała mnie ulotność tych chwil, długi, lustrzany i jasny cień opadający z tej tarczy na rzekę, który pulsował jak żywy warkocz kochającej się kobiety. Wydłużał się i skracał zależnie od danego jej położenia. Czasem upodabniajac się do czterotwarzowego posągu Trygława, by następnie ulepiony jak przez jakiegoś demiurga ułożyć się stalą najostrzejszego miecza. Brak słów, by to Wam opisać.  Zmrużcie oczy, może zobaczycie.

Zachód księżyca-wybaczcie zamazaną fotkę, byłem pod wspływem :)
Ale to nie był koniec zjawiska. Jego finał, sprawił, że wzruszenie potęguje w człowieku, wie, że jest świadkiem rzeczy wielkich. Księżyc zniżając się roztaczał na całą okolicę swoją energię, swój hymn zatracenia. Kłęby chmur zasłaniały jego powłokę, by cichcem odejść, ale już granatowe, fioletowe i pomieszane z żółcio-różową poświatą. A on jak samobójca topił się w lechickiej rzece, kawałek po kawałku, obgryzany siekaczami całej armii bobrów. Na końcu zaś znika, aby osamotnić wpatrzonego w tę świętość człowieka. Można zrozumieć dawnych pogańskich kapłanów, którzy od podszewki znali tajemnice natury. Doświadczali amoku życia. Chrzęstu śmierci na ostrzu. Ból wyzwolenia.

Wschód nad Wisłą.
Stałem jak oniemiały, jak głupek niczego nie rozumiejący, poza tym, że widział jakieś piękno.
CDN





\


8 komentarzy:

  1. Niesamowity ten skąpany w Wiśle i w chmurach zachód Księżyca!
    Piękny prezent dostałeś od swojej ukochanej rzeki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, to był wspaniały czas z księżycem i ze słońcem. Uświęcony pełną paletą barw i podcieniami. Każdy powinien to przeżyć, chociaż raz w życiu. Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czysta poezja! Czarujesz Sławko, czarujesz :)
    Przekonałeś mnie...niech tylko skończy sie sesja - zjeżdżam do domu, chwytam plecak i jazda nad Królową Wisłę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS Przeczytałem "Moją prywatną Vistuliadę", którą mi polecałeś - wspaniała książka, dzięki! ( fragmenty przydały mi się do magisterki ;) )

      Usuń
  5. Dzięki Lukas :) Nie wiedziałem, że dałeś komentarz, dlatego teraz z takim opóźnieniem odpisuję. Super, że do magisterki Ci się przydała. Lubię styl autora, i nie lanser jak pozostali, co pływali po Wiśle. Trzymsio ziomalu :)

    OdpowiedzUsuń