Któż nie zna pisarstwa Edwarda Redlińskiego z jego genialną powieścią pt. Konopielka? Luzackiego stylu pisania, z gwarą ludową bohaterów tej książki? To po prostu niedoścignione mistrzostwo.Jest jednak pewien drobiazg, do którego czasami muszę powrócić. Oczyścić się ze złego. Jeden z tych tekstów zamieszczam poniżej, bo jego prostota powala. To konwersacja autora dziełka z niejakim panem Matoszko. Rozmowa miastowego z wieśniakiem. Pomimo, że akcja toczy się na Podlasiu, myślę, że mogłaby mieć miejsce w każdym innym zakątku Polski. A nad Wisłą na pewno.
Wiślana przestrzeń rzeki. |
Rzeka.
– Pana… dosięgnąć próbowała?
– Tak, że natrudzi, nastraszy – dużo razy. Ot, choćby wtedy z panem… co nas wywróciło…
– A tak naprawdę?
– Tak naprawdę – żebym aż do tamtego świata zajrzał – tylko raz. Chłopcem jeszcze będąc. Nurka głębszego dałem, a ona caps korzeniami, za nogawki.
– Kto: „ona”?
– Toż mówi się: RZEKA. Przestraszył się ja i… Widział pan kiedy zająca między budynki wpędzonego – jak skacze? Aż tchu zabrakło i poczułem: koniec. Ma Ona mnie. I dziwne panie Redliński: uspokojenie przyszło. Hy… Sześćdziesiąt lat minęło, i nie zapominam.
– Czego, panie Matoszko?
– Te wodorośla – jak na nurcie się wyginają, przeginają… Te trawy..: Słodko jakoś… Wie pan, latem woda słońcem prześwietlona… Najpierw jedna podpłynęła – opłynęła mnie… Wesoło. Jakby się radowała.
– Kto?
– Może już mi się mrzyło z nieprzytomności… Była taka, takutka jak babka opowiadali… Kto, pan pytasz? Rusaliczka! Potem drugie podpłynęły. Włosy zielone, długie, na nurcie falowały.
– Młode? – Takie akurat… Pan widział kiedy latem, przeważnie w sobotę po zachodzie, kąpiące się dziewczęta? To one mniej więcej takie. Babka baili, że dziewczęta, co utoną młodo, niczego nie spróbowawszy, czatują potem w głębinach w osobie rusałek.
– Zobaczyły młodzika, pomyślały: okazja… .
– Ale zaraz On wyjrzał, uciekły. Może to tylko szczupak był a mnie się zwidziało?
– Co za On?
– Diabeł… Wodny. Taki jak babka opowiadali. Że bywają diabły wodne. Na zastoiskach – błotne. No a ma się rozumieć na brzegu, w olszynach, zagajnikach – diabły leśne. Różne gryfy, wijuny. Wie pan – stare czasy, ciemnota… Na pastwiskach – łojmy. W zbożach – kózytki. W lnach, konopiach – konopielki. Na rozstajach – upiornice. Na mogiłach – umierce. W studniach – marmytki. Na spaleniskach, w stajniach, pod dachami – domowiki. Uch, było kiedyś tego.
– A ten diabeł tam wtedy, panie Matoszko?
– Uciekł. Może medalik zobaczył na szyi… A potem muzykę usłyszałem, szum taki, jakby organy, ale delikatniejsze. I wtedy już, pamiętam, na łąki już wyszedłem, niebieskie. Dołem zieloniutko było jak w kwietniu, górą niebieściutko, jak czasem latem, przed wschodem, przy rosie… A to już pewno stryko mnie ratowali. Spodobało się widać RZECE wypuścić mnie. Nastraszyła, żebym szanował – i wypuściła.
– I nie bał się pan potem wchodzić do RZEKI?
– Zrazu tak. Potem coraz mniej… a potem wojna, i znowu wojna… raz i drugi wycelowaną lufę opuszczono… I bać się przestałem. Ot, żyje się tak, panie Redliński, żeby się u Pana Boga nie zapożyczać… żeby w każdej, byle jakiej minucie móc, jak mówi nasz sklepowy, zdać kasę.
[…] ojciec mój, panie Redliński, popełnił kiedyś …nie wiem, jak nazwać. Grzech? Bluźnierstwo?
– ?
– Ta grusza, dzika, na moim paświsku, pan wie… Otóż ta grusza – a niestara była – ni stąd, ni zowąd zaczęła usychać. To on…
– ??!
– wziął piłę, siekierę, i… Wie pan, co mu przyszło do głowy? Wlazł, odpiłował czuba, odrąbał gałęzie – z najgrubszej uszykował poprzeczkę, przybił – i zrobił… Krzyż!
– O!
– A ta grusza, ta nieboszczka, wie pan co? Pobyła tym krzyżem zimę, lato… A na wiosnę? Puściła zielone odrostki! Cóż za dziwo?! Ojciec przestraszył się – i zdjął tę poprzeczkę. A ona, jak pan widzi, do dziś stoi. I owoc rodzi. Dziki, drobny – ale owoc.
– Z tego możnaby wyciągnąć niejeden wniosek, panie Matoszko. .
– Proszę uprzejmie, panie Redliński. Ja jednakowoż myślę o tej regulacji, co pan przepowiada. Ech: zmarnują… Taka rzeka! A zrobią? Kanał. Dopływ już nam „u-re-gu-lowali”… Całkiem ładna była rzeczka. A co teraz? Rów! Kanał!
– Nie rozpaczajmy. Są brzegi. Jest woda. Woda płynie. Rzeka. Inna rzeka, ale – rzeka.
– O, panie Redliński! Żeby woda była rzeką, to ona musi być… Słowa brakuje. Rzeka, to żywioła… To coś jak wiosna… wschód… mróz… burza z piorunami. Jeszcze raz panu mówię: rzeka to pani, co nie pyta i nie prosi. Żyje po swojemu, a my, ludkowie na jej brzegu odgadujem jej zachcianki. Wyleje? Da siano wynieść – czy nie zechce jej się. Zamarznie – nie zamarznie… Utrzyma na lodzie – czy weźmie i pochłonie z saniami i koniem…
– Rozumiem. Rzeka jest niezależna i tajemnicza. Kanał – nie. Czy tak, panie Matoszko?
– O-to-to-to! Rzeka to jak powiedzmy… łoś! Wilk! Dzik! A kanał? Hy… Świnia domowa.
– Ale niestety, panie Matoszko. Za sto lat wszystkie rzeki: maleńkie, średnie i te największe, królowe, będą pod linię i cyrkiel. W betonowych ryzach.
– Dobrze że nie doczekam…
– Pan będzie żył dwieście lat, panie Matoszko..
– Dwieście? O, jakbym ja żył dwieście lat, panie Redliński, to ja bym przeżył cyrklowanie, prostowanie, betonowanie i wie pan co jeszcze? Coś mnie się zdaje, że wcześniej, czy później żywe wygra… Jak ta grusza. Już ją ukrzyżowali – a ona? He, he, he… Mówię panu: przyjdzie, na pewno przyjdzie czas wstaną z ziemi, zatrute nawozami, elektrycznością wypalone: gryfy, wijuny, konopielki, sporyszki… łojmy, czarcichy, wilkołaki, diabły wodne, leśne i błotne… rusałki… niedzielki, święte pańskie, domowiki, marmytki… Przyjdzie czas: trawa rozkruszy cementowe szosy i fundamenty! Woda rozpuści wały! Rdza zje żelastwo – na rdzy łopuch wyrośnie i pokrzywa! Żywe zwycięży nieżywe! Robaki zjedzą nasze trumny, a brzozy na cmentarzach sięgną po nas swoimi korzonkami…
– Panie Matoszko!
– A tak, tak! Jak pan będziesz za lat parę przechodził koło naszego cmentarza, popatrz pan na brzozę trochę na lewo od głównej bramy… Poszukaj oczami gałęzi – ale nie pokręconej, sękatej, czarnej. Szukaj pan młodej, z bielusieńką korą i zielonymi listkami – w słońce prosto wycelowanej. Popatrz pan… ale bez smutku… i pomyśl: Matoszko. Michał Matoszko. Ja!
- Edward Redliński.
Tekst nowelki pochodzi z albumu fotograficznego pt. Wołkow. Zdjęcia tam zamieszczone są autorstwa wielkiego fotografa Wiktora Wołkowa, zaś tekst w postaci filozoficznych rozmów literata z rdzennym mieszkańcem tamtych okolic, użyczył pisarz Edward Redliński. Warto podkreślić, iż koncepcja i grafika książki była pomysłem Anny i Andrzeja Strumiłłów. Polecam serdecznie!
''Wołkow''-Wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1984 r. str. 172.
Piękny i mądry wykład o naturze rzeki. Rzeki, rzeczki, strumyki to odrębne byty, żywe i tajemnicze dary dla nas ludzi. A co my z nimi robimy?
OdpowiedzUsuńPolecam cały album z pozostałymi cyklami tekstu Redlińskiego. A co do rzek, cóż skoro kult poprawiacza natury dziś jest wszechobecny to nic już nie pomoże. Tępa masa nie pojmie, że sama sobie szkodzi-zanim sama porządnie nie dostanie po dupsku :(
OdpowiedzUsuń