poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Wiślana pamięć o ludziach i tęsknocie

Topole już srebrzą na brzegach. Wiatry często zmienne, w porywach oszalałe, czasem prąd rzeczny spowolnią. Fale jak końskie grzywy pienią się zezłoszczone w różne kierunki i szumią ku skarpom i biją je z hukiem. Płynąc tak na kajaku, należy uważać, by się zupełnie nie zmoczyć, albo potopić. O wywrotkę nie trudno. Dlatego wolę kanu, chociaż moja technika pływania na nim pozostawia wiele do życzenia.

Wisła Środkowa.
W nurcie rzecznym piaszczyste mielizny jaśnieją z oddali. Odpoczywa tam ptactwo, które przysposabia się do najbliższych odlotów. Klangorzą żurawie, obok w mniejszych stadach garbią się siwe i białe czaple. Wokoło sporo czernic, to podpływają, to siedzą w grupach na mokrym piasku. Kiedy nadlatuje jakiś bielik, podnoszą się w locie przestraszone. Niby się nic nie dzieje, ale w wodzie tworzy się wir za wirem. Gdzie większy dół z wyrwą i zatopiony konar wierzby albo białodrzewu bystre oko dostrzeże ławice ryb.

Wówczas krzyczy niebo. Rybitwy i mewy rzucają się w pomarszczoną toń głębin. Bywa, ze znajdują płyciznę i łatwiej o atak, kiedy ryba po wierzchu sunie. Jest przy tym ogromny chlupot, bicie rybimi ogonami i rwetes skrzydlatych drapieżców. Smukłe sylwetki białoczelnych wyłaniają się z wody z podrygującą ofiarą w dziobie. Ale większość pudłuje, lub za późno rzuca się w otchłań. Taki spektakl zdarza się nader rzadko na środkowej Wiśle. Przeważnie na większych starorzeczach, albo bliżej kamienistego brzegu. Niekiedy obok główek, które wyrwała rzeczna powódź. Żywioły pór roku. Kilka lat temu, tylko jeden raz w życiu miałem to szczęście, że podziwiałem polujące bieliki i rybołowa z rozczapierzonymi szponami, które z dziką furią biły w bezbronną kipiel rybiego stada. Nie zapomniany to był widok. Do dziś nie mam pewności, czy były to birkuty, bo akcja działa się dość daleko ode mnie, na drugim brzegu rzeki. Wiem, że te ptaki były duże. Rozpoznałem jedynie rybołowa i zasłonki lecących rybitw. Moja lornetka nie dawała rady z faktu ograniczonego jej zasięgu.


Wiślane ustronia.
Na starszych wiślanych wyspach, gdzie niski zarost traw i komosy odpoczywają niekiedy grupki dzików z wyrośniętymi warchlakami. Tam mają trochę spokoju. Mogą się wyleżeć w piasku, lub popaplać się w szlamistej mazi tutejszych oczek wodnych. W okresie barbarzyńskich polowań to ich jedyna ostoja.  Ale i to nie wystarcza. Już od kilku lat prymitywne spaślaki w kapelusikach budują   ambony blisko rzeki, na zalewiskach i na skrajach pól. Przykry jest widok uciekających czarnych stworów płynących w rzece przed gradem kul, i nieznośnym echem niosącym odgłos wystrzałów w dolinie. Czuję wówczas hańbiący wstyd. Jakiś rodzaj piętna, który oplata moje serce i szarpie emocjami. Człowiek to najbardziej okrutna bestia, którą powinno się zagazować, i to jak najrychlej... Nie mam już co do tego wątpliwości. Ludzka masa, to bezmyślny rynsztok podatny na manipulacje i ludobójcze patologie  :( 

Jeśli ktokolwiek z Was widział młode łosiątko baraszkujące w wodzie na oczach matki, lub walkę byków na rykowisku na leśnej polanie, wie doskonale, że to przywilej- prawdziwa radość dla miłośnika przyrody. On nigdy tego nie zapomni. I żadne bełkoty myśliwskich wariatów nie przekonają mnie, że można z zimną krwią zastrzelić zwierzę w imię jakiejś wyimaginowanej ''gospodarki łowieckiej''. 

Przyroda jest jedyną nadzieją dla ludzkości, dla myślących sercem. Mądry odnajdzie tam spokój duszy, pożywienie, i harmonię.



Powab zagrożonego zniszczeniem Wisły Środkowej...
Ślady na ziarenkach piasku. Niedawno przechodził tu lis, na wyniosłej pryzmie piachu coś pełzło ku wodzie, a potem zawróciło. To coś długo wygrzewało się w słońcu. Może zaskroniec? Ale tak na otwartej przestrzeni, na widoku, to raczej niemożliwe. W kępie wyrośli tegorocznej wierzbiny ślady bobra, odnajduję ogryzki gałązek. Dalej odciski norki amerykańskiej. Maciupeńkie szponki biegusów mieszają się wzajemnie na wilgotnej ziemi. Można godzinami wpatrywać się w roztańczone kuperki tych cierpliwych ptaków, jak biegają w powietrzu przy brzegu. Lewitują. A następnie wydziobują swoje smakołyki ze szlamu i błota.. Za kilka tajań rzeka pochłonie i te ślady. Pozostaną strzępy piór i może w głębi łach jasne plamy po odchodach. 

Zmurszały szkielet łódki jest jak stygmat pamięci. Wypalone słońcem deski są dodatkiem piasku. Wybrzuszeniem tęsknot człowieka rzeki, który pragnął przeżyć. Być wolnym. Czyjeś dłonie uformowały jej kształt, wysączyły krople potu. Teraz jest częścią rzecznego wyczekiwania. Wiatr i deszcz  uszczuplą ją do miniaturowej skorupki. Zatrą bezpowrotnie w pyle kurzu. A kiedy poziom rzeki zabierze je w swoje trzewia, zalegną w mule. Zatrzeszczą w żwirowej krainie topielczych kości. 

Pamiętajmy o drewnianych łódkach, które pływały po Wiśle. O tych ludziach, którym bliska była wiślana wstęga, co dawała życie i kiedy rozkapryszona zechciała je odebrać. Obfite połowy w sieciach rybaka, nie były kędyś rzadkością. Gdy złowił potężnego jesiotra, zyskiwał majątek, lekki powiew sytości w lichej chatce.  Jego orężem były własne siły mięśni i doświadczenie nabyte od pradziadów. Szanował tedy wiślane prawa przyrody. Nie kalał  ich świętości. Bardzo brakuje mi tamtego świata. Często milczących o ostrym spojrzeniu poczciwego Słowianina.


Wiślane mielizny.
Po dziadku pozostało mi kilka fotografii i prawdziwe relikwie w postaci bambusowej wędki. Mam też dwa ołowiane ciężarki, spławik z kilkoma haczykami i żyłkę ''dwójkę'', której nie rozwinąłem. Poszedłem nad rzekę z tą wędką, żeby zamoczyć kija. Tak po prostu z potrzeby miejsca, z utrwalonym obrazem ukochanej osoby. Posiedzieć sam ze sobą. Nie chodziło o złowienie czegokolwiek, chodziło o sam fakt, że można uszanować pamięć dzieciństwa. Powrócić do prawdziwego etosu tradycyjnego wędkarstwa... Do samego wędkarstwa nigdy nie miałem cierpliwości, trudno mi patrzeć na cierpienie okaleczanej ryby. To takie lżejsze barbarzyństwo, od myślistwa, ale w sumie, to ten sam korzeń patologii. Zrozumieć je można li tylko, gdy czynią to rdzenne ludy, aby przeżyć zimę,  lub gdy ktoś naprawdę głoduje. 

Więc moczyłem tego kija z pustym haczykiem, bez przynęty. Dla wzruszeń, dla tych kilku obrazów z przeszłości, gdy wiślane wyprawy z dziadkiem były czymś zupełnie naturalnym. Lubiłem jego milczenie. I zrywane jabłka ze zdziczałych sadów, po których już nie ma śladu. Zrąbano je w latach 90-tych ubiegłego wieku. Więc pozostały mi ślady na piasku. Ptasi przyjaciele.




Srebrzą się liście topól, wiotczeją z każdym upływającym dniem. Ku jesieni. Człowiecze życie jest jak wytkana pajęcza nić, wystarczy ją rozerwać, żeby zamienić się w szkielet łódki, o której wyżej wspomniałem. Jeśli ktoś o niej nie zapomni wciąż będzie sunąć przed siebie. W cudną dal. I nikt nam tego nie odbierze.

3 komentarze: