Kiedy jesteś na uboczu przecierasz własny szlak. Gdziekolwiek on jest, to nie istotny szczegół. Utarte ślady kopytnych trzymają Cię przy życiu. Wiesz, że one tułają się z instynktu, a nie z przymusu jak Ty. Los bywa prześmiewczy. Rzeka staje się Twoim oddechem. Dzika i wolna. Oddychasz płucami jej łęgów. Dlatego możesz śmiało iść. A wędrówka to nie samotnia i jakieś tam wyalienowanie. To droga szeroko rozumiana. Za Tobą, już nie jest dziewicza porośnięta przyprószonym śniegiem. Lecz tam, gdzie jej zarys muśnie Twój cień, albo wgłębienia stóp.
Namiot jest Twoim jedynym azylem, jeśli go posiadasz. Należysz wówczas do farciarzy. Jeśli chcesz być bez bagażu i obciążenia, wystarczy płachta przeciwdeszczowa i śpiwór. Za posłanie służy Ci wyściełana warstwa z igliwia, lub miękkości opadłych liści z jesiennych pluch. I plecak; osobisty kredens zapakowywanej w szuflady przeszłości. Ona jest w Tobie, żywa, namacalna, z każdym następnym dniem, który umyka w bezczas wędrówki. Choć on natarczywie prześladuje, i nie chce pozostawić Cię samego. Pozorna cisza nadrzecznej doliny, którą podążasz, przytula się do pni potężnych topól. Tam, w tych ostojach poszeptywań, często nocujesz. Nieduże ognisko ratuje od mrozu i zapłakania się z rozpaczy. Ale najczęściej jesteś szczęśliwy, gdyż otaczający Cię krajobraz, staje się częścią Ciebie.
Dobrze jest mieć ze sobą książkę. Zapisany pamiętnik ulubionego pisarza. Wiersz na mchu, w kryształkach lodu, co pobłyskują w oczy. Zaś ciepły kubek herbaty nigdy nie zaszkodzi wziąć prosto znad dogasającego ognia. Poranek słonecznych uśmiechów, które sączą się ze świtów aż do poukładanych myśli, pozwolą na luz i pewność siebie. Trzeba przetrwać. Uczyć się od rzeki. Podziwiać zakochanie wiślanych bobrów w ustronnych starorzeczach. A gdy niebawem nadejdzie soczysta zieleń w pejzażu meandrującej rzeki, przyjdą na świat małe boberki. I będzie dobrze. Zarumieni się dusza płatkami dojrzałej już wiosny.
Zarosty wiklin na zapuszczonych łachach chronią stadka saren i potężne cielska dzików. Czernieją one w ciągłym ruchu na tle mokrego piasku wymytego przez zlodowaciały śryż. Szyderstwa kaczek wzmagają natężenie echa w zanikającą przestrzeń. Słyszysz go jak wchodzi miękko w Twoje uszy. Patrzysz w zdumieniu przed siebie. W oczarowanie lęku, który zjawia się nagle gęsim nalotem na Twojej skórze. Tęsknisz, chociaż nie wiesz konkretnie za czym. Chcesz jedynie pójść tam, skąd prawdopodobnie nie wrócisz. Tym czymś nienazwanym, o niewyraźnych konturach kształtu jest czysta biel własnego przeznaczenia. Mędrcy nazywają to coś obłąkaniem. Ty wyzwoleniem. Ono wypełza spod welesowych korzeni wiązów, które upodobały sobie tęczówki nadrzecznych bielików.
Podczas śnieżycy i zawiei mijasz wiejskie zabudowania. Może żadne oko nie dojrzy malejącej sylwetki człowieka. W nich przeważnie jest wścibskość i złe słowa. Brniesz w zaspach miałkiego puszku po wierzbowe gaje ciągnące się w smutne pola. Wiatr podrywa kołnierz kurtki i wwiewa się w dół pleców. Dojmujące zimno sprawia, że drżysz. Skulasz się w obie. Ale nawet wtedy żywioły natury przyjmujesz z pokorą. Obłaskawiasz je siłą woli, bo w niej jest szansa, ażeby zachować swój wydreptany szlak. Tak, jak na niebie klucz żurawi zakrzyczany klangorem powrotów. One mają cel. Ty jedynie tułaczkę.
Pamiętasz tę ścianę z białodrzewów na kępie pośrodku rozwidlającego się nurtu? Wyglądała niczym pradawna palisada kąciny pogańskiej, w której słychać donośny i chropowaty odgłos dobywający z rogów! Wyszczerbione drzewce o które każdy wróg mógł się niezauważenie nadziać i nie poczuć, że właśnie został ofiarowany pod licem Światowida. Święty las przodków. To w nim wiślańscy magowie odprawiali modły ku czci duchów natury. Każdy z osobna, a jakby we wspólnej zadrudze wtajemniczenia w mowę drzew, kamieni i roślin. Wyrocznia, którą myślisz, że pojmiesz, a staje się nieosiągalną doskonałością ducha i materii. Ułudą wyrzutka ze statku szaleńców. Nikt go przecież nigdy nie przyjmie do portu, bo to widmo. Cierpienie...
Poznać istotę odrzucenia, to jakby uszczknąć pewnej prawdy o tych, którym zawdzięczasz piesze wędrowanie. Ale poniekąd to Ty je z cicha wyklułeś z siebie. Z podświadomego genu, który tkwił od zawsze w sercu. Z bezradności, z kłębowiska Nadludzi i półbogów tuż obok Ciebie. W sumie to tylko lateksowe pełne pogardy dla siebie nawzajem mutanty. W większości upodobnionych z jednej kropli skażonego źródła. Wolność nomady i jego drobne radości traktują jako zagrożenie. Nie rozumieją, że jest inny rodzaj wrażliwości, umyśliwania na bodźce planety, która ich karmi. Pasożytują. Nic innego nie potrafią. Więc zawłaszczają całe piękno kwitnącej łąki, żywiczność starych lasów, czy narodziny kolonii rybitw, które i tak zbezczeszczą i bezpowrotnie zniszczą. Byleby dla siebie. Więc wolisz drogę, pył kurzu, upał lata w samotnej ''ucieczce'' na wydmy.
Masz obawy, boisz się, wiesz, że czasami nic nie wiesz. Wierzysz bezwarunkowo tylko rzece, łęgowej melodii słowika w koronach wszechpotężnych sokór. W ich cieniu znajdujesz ukojenie, powab zakwitającego wokoło kwiecia. A niekiedy także misterium rykowiska, które obserwujesz w zawstydzeniu. Na przywiślanych polanach widok walczących jeleni wprawia Cię w medytację miłości. Pomimo, że jest ona szorstka, nieokiełznana i Tobie zupełnie obca, bo zwierzęca... Dzika. A wtedy nic się nie liczy, co nastąpi za tydzień, za miesiąc albo za rok. Jest tu i teraz. Kiedyś nadejdzie to za-późno. A wtenczas żal może Ciebie pokonać i już nie powstaniesz. Warto żyć życiem na miarę własnych możliwości. Pokonujesz swoje kilometry, aż dojdziesz tam, dokąd poniosą nogi. Choćby dlatego, że możesz z własnej woli.
Ta planeta potrzebuje takiej wrażliwości i tak niewielu to pojmuje. Samotność wyostrza spojrzenie, choć piękno wysnute z takiego oglądu naznaczone jest bólem. Powodzenia Wędrowcze.
OdpowiedzUsuńDlaczego w zawstydzeniu? ;)
OdpowiedzUsuń